czwartek, 31 lipca 2014

NIESPODZIANKA

Postanowiłam napisać dla was miniaturkę albo drugie opowiadanie. Juz wy zdecydujecie w komentarzach. A tu taki przedsmak:

Clare jest siedemnastolatka chora na białaczkę. Nie chodzi do szkoły. Uwielbia adrenalinę, ale w jej stanie nie może pozwolić sobie na zbyt wiele. Poznaje piątkę przyjaciół - milionerów z własna firma architektoniczna. Czy spełniając z nimi swoje marzenia pozna kogoś kto wywróci jej życie do góry nogami?

Przepraszam was za błędy, ale jestem za granica i nie mam wszystkich polskich znaków. Zadecydujcie i za tydyien dodam jeśli zdążycie już zdecydować. Do następnego Lilly. :)

piątek, 25 lipca 2014

Rozdział 7



16 luty 2010, Londyn
Ann już wyzdrowiała i wszystko powoli wracało do normy. Jednak norma w ich przypadku wcale nie jest taka normalna, więc nie utożsamiajcie jej z waszą. Will na dobre zadomowił się w życiu dziewczyn, co im wcale nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, były z tego powodu bardzo szczęśliwe. Harry co jakiś czas przesyłał Anie list i w jednym z nich wspomniał nawet o Rose. Chciał zostać jej przyjacielem, bo nie chciał na zawsze tracić takiej dziewczyny jak ona. Marie jednak kategorycznie odmówiła pośredniczenia w porozumieniu, bo jej zdaniem Hazza sam powinien zająć się tą sprawą. Dziewczyna nadal użerała się z Jamesem, ale nie był on już tak drastyczny jak tamtej pamiętnej nocy w ciemnej klasie. Jedynie z Rose coś było nie tak. Po rozstaniu z Harry'm złapała doła i ciągle gdzieś znikała.
Zmieniła się. Diametralnie się zmieniła. Nie była już tą samą radosną, wiecznie uśmiechniętą niepoprawną optymistką, jednak widocznie była na tyle dobrą aktorką, by zmylić nawet swoją najlepszą przyjaciółkę. Ann była zbyt zajęta sobą by zwrócić choćby najmniejszą uwagę na problemy Rosallindy. Rose uciekała przed światem w tajemniczych okolicznościach i w podobnych się pojawiała. Z uśmiechem na ustach, zachowując pozory. Jednak piękny uśmiech nie sięgał przepełnionych smutkiem oczu. Mogłoby się wydawać, że Harry jej nie zrani. A jednak.
Ciemny zakręt za zakrętem. Labirynt mrocznych, wąskich uliczek. Na końcu straszny potwór. No dobra, nie, ale byłoby ciekawie. Chociaż można to tak zinterpretować. Potworem był on, a ona tylko kolejną, niczego nieświadomą ofiarą. Natknęła się na niego przepadkiem, jak to czasami zdarza się starym znajomym w metrze czy na wakacjach. Dosłownie na niego wpadła, gdy zamiast patrzeć przed siebie uparcie wlepiała spojrzenie pięknych, chryzolitowych oczu w czubki wysłużonych, białych Conversów.
- Hej - szepnęła speszona. - Przepraszam.
Dopiero wtedy na niego spojrzała i przeżyła szok. Jego niesamowicie niebieskie oczy wpatrywały się w nią z zaciekawieniem i troską, jakiej brakowało jej od zerwania z Harrym. Mężczyźnie wystarczył jeden rzut oka na Rose i już wiedział co się stało.
- Nic nie szkodzi - uśmiechnął się. - Jestem Chris.
- A ja Rose.
- Pijesz? Palisz? Ćpasz?
- Nie.
- Skarbie, to najwyższa pora zacząć - odwrócił się i poszedł po strzykawkę.
Obiecał, że zapomni. Obiecał, że to pomoże. Nie protestowała. I tak zaczęła się ich znajomość. Chris był czarujący i szarmancki, a jego szelmowski uśmiech śnił się Rosie po nocach. Bad Boy, diler. Tak różny od Harry'ego, że dawało jej to wytchnienie i nadzieję, że kiedyś zapomni. No i się uzależniła. Nie od niego, od narkotyków. Było lżej, zapominała. Nigdy jeszcze nie czuła takiej ulgi. Bez smutku, żalu, łez i bólu. Nic. Pustka. Kochała to uczucie. Była panią swojego świata, nikt nie mieszał jej w głowie, nie rozkazywał. Nie była niesiona na skrzydłach miłości, które prowadziły ku zagładzie.

Po feriach świątecznych Styles nie wrócił już do szkoły. Wyjechali razem z Paynem do Londynu. Postanowili założyć firmę. Już po pierwszym miesiącu szło im całkiem nieźle. Korporacja zarabiała sporo, choć nie był to jeszcze majątek. Wynajęli skromne, trzy pokojowe mieszkanie i spokojnie mogli skupić się na pracy. Harry co jakiś czas spotykał się z Ann na obiad, ale z Rose nie miał żadnego kontaktu. Na prośbę Marie nie próbował nawet się z nią skontaktować by jej bardziej nie ranić. Nie mijali się nawet na ulicach,a jeśli się już minęli Rose nigdy go nie zauważała. Jej wzrok zawsze był nieobecny albo wlepiony w buty.
Harry przechodził jedną z zatłoczonych ulic stolicy. Miał jakieś sprawy do załatwienia na mieście, a ani Liam, ani Louis Tomlinson, którego tu poznali, nie raczyli się ruszyć. Nie ma się co dziwić. Po bokach chodników po pół metra odgarniętego rano śniegu, na samych chodnikach ślisko, a śnieg gęsto prószył. Nastolatek szedł właśnie w stronę kiosku. Skończyły mu się papierosy i musiał je gdzieś kupić. Mógł przy nim stać każdy mieszkaniec lub turysta, stała ona. Czekała w kolejce, włosy miała rozpuszczone. Ciemno czekoladowe fale opadały swobodnie na ramiona i bordowy komin. Jej głowy nie zdobiła żadna czapka, a na ramionach miała czarny płaszcz. Jej stopy okrywały buty Emu w tym samym kolorze co komin. Trzęsła się z zimna. Musiała już jakiś czas stać przed kioskiem. Harry podszedł do dziewczyny nie zaszczycając jej nawet zwykłym 'cześć', nie chciał zwrócić na siebie jej uwagi, nie chciał żeby znowu cierpiała, znowu przez niego. Przyszła jej kolej, usłyszał o co prosi ekspedientkę.
- Dwie żyletki, zapalniczkę i cygaretkę waniliową - uśmiechnęła się do tęgiej, siwej kobiety. To ten uśmiech tak uwielbiał, za nim tak szalał. Może wszystko już jest w porządku? Może już o nim zapomniała? Może zapomniała o tym co ich łączyło? Chciałby i ona też, ale to nie takie proste. Chciał być jak najbliżej dziewczyny, więc przysunął się pół kroku w jej stronę. To nie był najlepszy pomysł. Ona właśnie zapłaciła i odwróciła się w jego stronę. Co miał zrobić? Zwiać? Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy, a wtedy zdał sobie sprawę, że tamten uśmiech nie był szczery, jej oczy to wyrażały. Zielone tęczówki dziewczyny się zaszkliły, a ona od razu zniknęła mu sprzed oczu. Gdzie mogła pobiec? Do campusu? Anie? A może szukała wsparcia w Willu? Nic z tych rzeczy, pobiegła do Dickensa, jej niebieskookiego oparcia i zapomnienia, a właściwie to do osoby, która tego zapomnienia jej dostarczała. W strzykawce ma się rozumieć. Ze łzami płynącymi po policzkach wbiegła do budynku jednej ze starych kamienic. Ta była w opłakanym stanie. Wdrapała się po schodach na drugie piętro, które jako jedyne było w miarę urządzone i podeszła do szatyna.
- Pomóż mi - wybełkotała przez łzy. Jak poprosiła tak zrobił, przynajmniej Rosie sądziła, że jej to pomaga. Chris dał jej strzykawkę, a ona  wzięła dawkę. Nie ulżyło jej tak jak zwykle to się działo. Widziała go cały czas przed oczami, jego i różne kobiety dookoła. Wbiegła na strych, wyciągnęła swoje zakupy. Żyletki odłożyła z powrotem, a do ust wzięła cygaretkę. Nienawidziła smaku papierosów i wanilii, a ich połączenia już w ogóle. Paliła je żeby się uspokoić, tak przynajmniej to sobie tłumaczyła. Nowiutką zapalniczką odpaliła cygaretkę i mocno wciągnęła dym do płuc. Trzymała go tak długo, dopóki nie zaczął jej dusić. Zawsze tak wyglądał pierwszy buch Rosallindy. Wzięła papierosa w dwa palce i wypuściła dym kaszląc przy tym. Za każdym kolejnym razem kiedy się dusiła dymem w jej głowie towarzyszki Hazzy śmiały się z niej i pokazywały jak powinno się palić. Ostatni już buch. Nie zaciągała się już tak mocno, a dym wypuściła robiąc żagiel i wydmuchnęła jeszcze raz to, co wzięła do nosa. Nic jej to nie pomogło, było gorzej niż zazwyczaj. Zobaczyła jak Styles rysuje coś w swoim zeszycie, a jego modelką jest naga kobieta o czarnych włosach. Nie może poprosić Chrisa o kolejną dawkę, bo umówili się, że dostaje max jedną dziennie, cygaretkę wypaliła, a w takim stanie nie pokaże się na ulicy. Zostały jej tylko żyletki. Ale czy jest sens? Po co rozpakowywać nowiuteńkie ostrze? Nigdy się nie cięła, ale lubiła się bawić żyletką wodząc nią po skórze na rękach, nogach, brzuchu, biodrach, czasem wewnątrz dłoni. Wyciągnęła jedną i rozerwała opakowanie. Obracała ją w palcach nie zwracając uwagi na to, że krwawią, że za mocno ją trzyma. Nowiuteńkie ostrze połyskiwało w jej małej dłoni. Zrobić to? Zdecydowała się. Pewniej ujęła kawałek metalu w dłoni prawej ręki, lewą wyciągnęła pomiędzy podkurczonymi kolanami, przyłożyła metal do rękawa płaszcza. Jeśli na prawdę chce to zrobić to nie pohamuje się przed zdjęciem okrycia w pomieszczeniu, w którym jest mniej niż jeden stopień. Zrzuciła gruby materiał i podwinęła rękaw swetra, usadowiła się tak jak uprzednio i przycisnęła żyletkę. Przejechała nią w miejscu o kilka centymetrów oddalonym od tego, gdzie przyjmowała narkotyki. W głuchej ciszy słychać było cichuteńki syk, krew wypłynęła ze świeżej rany na brudną, kamienną posadzkę i zmieszała się z kurzem zbieranym od bardzo dawna. Rodriguez przygryzła wargę, drugie cięcie, piąte, ósme. Aż Harry zniknął z jej głowy, niestety tylko z jej głowy. Chłopaka o niesamowitych oczach i uśmiechu rodem z Hollywood zastąpił ból i ulga. W ten sposób wpadła w kolejny nałóg. Jej dni mijały w melancholii. Pobudka,  lodowaty prysznic, szkoła, spotkanie z Christopherem, dawka narkotyków, odświeżenie starych ran na ciele, dodanie nowych, nauka, lekcje, spacer o północy wzdłuż Tamizy, a później powrót do genialnej gry aktorskiej przed Ann, kolejny lodowaty, duszący prysznic i sen. Jej nałogi były słodkim sekretem, tajemnicą jej i jej chłopaka Chrisa, nikt o tym nie wiedział. Mijanie Harry'ego na ulicach stawało się coraz częstsze, a jej oczy smutniejsze, bardziej przygnębione.
Ciekawe jak czułby się Harry wiedząc o problemach swojej byłej dziewczyny, której jednak tak mu brakuje?

W czasie, kiedy Rose przeżywała koszmar Anie i Will świetnie się bawili. Dziesięć kubków pełnych kakao zajmowało campusowy stolik. Ann, Will, Maggie, Jonny, Dakota, Emmet, Sarah, Frank, Karen i Paul chcieli się zabawić i odstresować. Uznali, że kalambury to genialny pomysł.
- Trzy słowa. Film? - śmiała się Ann Marie, a Will tylko kiwał głową powstrzymując się od wybuchu.
Chłopak zaczął wymachiwać rękami próbując przekazać jej tytuł filmu, ale ona w ogóle nie mogła zrozumieć o co mu chodzi.
- Zakochani w Rzymie? - strzeliła, gdy zobaczyła jak udaje pocałunek. - Nie? To ja się poddaje! - wykrzyknęła ze śmiechem.
- To było banalne! - oburzył się Will. - Śniadanie u Tiffaniego!
- Wcale nie takie łatwe! - broniła się Annie. - Nie umiesz pokazywać!
- Ja nie umiem? Ja nie umiem?! - no i zaczęły się łaskotki.
Wszyscy się śmiali, a Will wciąż atakował dziewczynę. Cały wieczór minął w ten sposób. Było miło, wesoło i przyjemnie. Nikt nie zwracał uwagi na brak Rose i docinków Jamesa. Wyglądało na to, że zrobił sobie przerwę. Prawda jednak była inna. To on jako jedyny zauważył zniknięcia Rosallindy.






Mam nadzieję, że rozdział Wam się podoba. 
Jest krótszy, inny, ale właśnie taki miał być. 
Pisał am go razem z przyjaciółką, której dziękuję.

CZTERY KOMENTARZE = NASTĘPNY ROZDZIAŁ
:-) 

wtorek, 15 lipca 2014

Rozdział 6

Postanowiłam Wam odpuścić te komentarze. Nie będę już od Was wymagać tych komentarzy. Czytajcie i miło mi będzie jak zostawicie po sobie jakiś ślad, ocenicie te moje wypociny, powiecie co do poprawki, a czego oczekujecie i nie ukrywam, że dzięki tym Waszym komentarzom dużo łatwiej mi się pisze. Nie męczę już Was dłużej i zapraszam do lektury. :)
_________________________________________________________________________________


5 listopada 2009, Londyn
  Po imprezie u Liama nastolatki musiały iść na jeszcze jedno przyjęcie urodzinowe, tym razem oficjalne. Dla nich nic przyjemnego, bo po kiego grzyba z bólem głowy i brzucha siedzieć wśród babć, dziadków, cioć, wujków, kuzynostwa i przyjaciół rodziny przy stole, słuchać ich rozmów, odpowiadać na typowe pytania: Jak tam w szkole? A masz już chłopaka? Jak oceny? I inne tym podobne. Rose, Ann i James do stolicy zjednoczonego królestwa wrócili 15. Dzień przed końcem ich zwolnienia. W szkole Evans ich przemaglował, a Pszczoła próbowała robić za psychologa, przyjaciółkę i terapeutkę dociekając jak było w Paryżu. Dyrektor poinformował Marie i Adamsa, że zostali rzecznikami pierwszego rocznika i mają otworzyć bal końcowosemestralny walcem. Jones i walc? W dodatku angielski? Nieee... to jakaś kpina. Przez dobry tydzień nie potrafili się z tym pogodzić, szczególnie, że relacje zbudowane w Paryżu w Londynie poszły całkiem w niepamięć. Marie znowu była tylko dziwkowatą kujonką liżącą dupę wychowawcy klasy językowej, a Adams nadętym, bogatym, narcystycznym, arystokratycznym dupkiem. Codziennie musieli się znosić, ponieważ Ann nie potrafiła tańczyć, a Adams tańczył aż za dobrze. Bal zbliżał się wielkimi krokami. Listopad. Drzewa były już praktycznie ogołocone z kolorowych liści, które teraz pokrywały trawę. Nauczyciele nie oszczędzali uczniów ani trochę. Zadawali kolejne eseje, rozprawki i projekty obowiązkowe.
  Ann przeglądała szafę Rose w poszukiwaniu czegokolwiek nadającego się do tańca. Jej dwie poprzednie sukienki dawno wylądowały w praniu i tańczyła, o ile to można nazwać tańcem, w dresach i na szpilkach. Genialne połączenie, nieprawdaż? Niestety Adams zagroził, że jeśli jeszcze raz pojawi się w dresie to on jej już niczego nie nauczy, a ona się ośmieszy przed szkołą. Jest. Nareszcie znalazła. Czarna sukienka do połowy uda z mocno wyciętymi plecami, luźna, można było się w niej swobodnie poruszać. Szybko ją włożyła i popędziła na dzisiejszą próbę/lekcję, jak zwał, tak zwał. 
- Dziewczyno, ile można na ciebie czekać? Jest 18, a miałaś być pół godziny temu, pewnie jeszcze jesteś w tym okropnym dresie i na szpilkach, hmm? - bulwersował się James nonszalancko oparty o ścianę koło wieży. Pomieszczenie w którym się znajdowali było spore. Duży kwadrat z lustrami na dwóch ścianach, poustawianymi ławkami pod jedną i szafą na kostiumy i inne takie po lewej stronie drzwi. Jones zdjęła narzucony na sukienkę sweter i rzuciła go w kąt.
- Zadowolony? 
- Zaczynamy - włączył muzykę i objął ją jedną ręką w talii, drugą przekrzywił jej głowę, a następnie ujął malutką rączkę Marie. - No Jones, zobaczymy ile się nauczyłaś.
Po trzech godzinach wyszli zmęczeni, spoceni i spragnieni, ale zadowoleni z efektów ciężkiej i mozolnej pracy.
- Jak tak zatańczymy będzie dobrze. Jeszcze tylko kilka małych poprawek, kontrola dyrektora i nauczycieli tańca i będzie okej. Mogę być z siebie dumny. Dokonałem niemożliwego i nauczyłem kujonicę tańczyć. - mówił z uśmiechem James i nie zwracał nawet najmniejszej uwagi na to, że właśnie obraził dziewczynę idącą obok niego. Wrócili do campusu. On do swojego apartamentu, ona do pokoju dzielonego z Rosie. Rodriguez siedziała na łóżku i z niecierpliwością wyczekiwała współlokatorki. Już szykowała na nią poduszkę. Kiedy Jones weszła do pokoju od razu oberwała w głowę.
- A to za co?
- Dla kogo się tak nieudolnie wystroiłaś? No błagam ten sweter i ta sukienka?  Opowiadaj wszystko ze szczegółami.
- Po pierwsze dla nikogo się nie stroiłam, to była kolejna próba z tym bufonem. Kazał mi założyć kieckę. - usiadła na podłodze nawet nie siląc się przebieraniem i wtuliła w poduszkę. - po drugie próba poszła genialnie, a szczegóły są takie, że znowu mnie pocałował, a później obrażał. I nie, tym razem nie był pijany - spochmurniała. Spuściła głowę w dół i mocniej zacisnęła poduszkę. Rose nie mogła na to patrzeć. Wzięła jej brodę w dwa palce i zmusiła do spojrzenia na nią. Ann miała zaszklone oczy. Walczyła ze łzami.
- Chodź do cioci Rosie, powiedz co ci leży na serduszku - uśmiechnęła się ciepło. Przyniosło to natychmiastowe efekty: kąciki ust Marie powędrowały do góry, a w jej oczach pojawił się błysk radości. Rodriguez przytuliła Jones.
- No, bo mnie po tym wyjeździe zaczęło na nim zależeć, a on mnie tak traktuje - pociągnęła nosem i uderzyła z całej siły w poduszkę. - Chociaż nie, nie zależy mi na nim, to tylko dupek i przed chwilą to pokazał. Kiedy idziemy na zakupy? Musimy kupić co najmniej dwie sukienki na ten przeklęty bal - podskoczyła do góry i odwróciła się w stronę łazienki. Zatrzymała się jeszcze przed szafą i wzięła flanelową koszulę w kratę i zwykłe czarne legginsy oraz jej ulubione, różowe, ciepłe skarpety.
- Ale ty wiesz, że to bal maskowy? - dogoniła przyjaciółkę i razem stały już w łazience.
- No to tym bardziej - klasnęła w dłonie jak małe dziecko i jak małe dziecko podskoczyła z radości. - Musimy kupić sukienki, maski, buty, dodatki i jeszcze pomyśleć nad fryzurami.
- Ty to lepiej przemyj twarz zimną wodą, bo głupiejesz. A jeśli ty mnie zmusisz do kupienia więcej niż jednej sukienki, to ja zmuszę ciebie do tańczenia na osiemnastkach cały wieczór - Rose wytknęła język na zewnątrz i popchnęła głowę Anie do odkręconego kranu z zimną wodą. W rezultacie włosy i twarz Jones były mokre.
- Osz... ty, nie daruję ci tego - napełniła butelkę lodowatą cieczą. - Strzeż się.
Rodriguez wzięła nogi za pas i czym prędzej wybiegła z pokoju. Po kilku minutach za nią pobiegła jej współlokatorka, która musiała się przebrać. Biegły tak przez cały korytarz po drodze potrącając różnych ludzi i nie zważając na to, że są w samych skarpetkach. Dobiegły do stołówki. Goniły się  dookoła stołu nauczycielskiego dobre piętnaście minut. W końcu Jones wpadła na genialny pomysł i przeskoczyła przez blat, złapała Rose w talii i zaczęła się śmiać. Zrobiły nie małe widowisko.
- Mówiłam, że cię dopadnę - odkręciła półlitrową butelkę i powoli lała wodą, która zdążyła się już ogrzać, po głowie Rose.
- Wcale, że nie mówiłaś tak. Kazałaś mi się tylko strzec - nawet w chwilach porażki nie traciła dobrego humoru zupełnie tak, jak Styles. Ale przy Rose lepiej o nim nie wspominać. Ten ich związek nie przetrwał próby czasu i odległości. Wracając do przyziemnych spraw. Widowisko nie umknęło uwadze nauczycieli: Pszczoła i Evans właśnie przyglądali się jak to dziewczęta robią kałużę na środku stołówki i przy okazji świetnie się przy tym bawią. Nauczycielce hiszpańskiego ani trochę to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, bawiło ją to i śmiała się razem z pozostałymi uczniami obserwującymi szopkę. Wychowawczyni osób, które za język wiodący wybrały hiszpański była kobietą, która zawsze do wszystkiego podchodzi z dystansem, miłą, zabawną. Zawsze noszącą długie do połowy łydki kostki ołówkowe spódnice w poziome pasy. Jednak wychowawca osób, dla których językiem wiodącym jest francuski był zupełnym przeciwieństwem pani Martinez. Joseph Evans to oschły, wymagający i sprawiedliwy mężczyzna z praktycznie zerowym poczuciem humoru.
- Jones, Rodriguez! Do mojego gabinetu. Już. - powiedział z wyraźną złością i odszedł. No to zabawa się skończyła. Z poczucia winy Ludmiła Martinez rozgoniła uczniów do swoich pokoi, a do dziewczyn uśmiechnęła się pokrzepiająco. Dalej uśmiechając się pod nosem poszły po rzeczy. W końcu gabinet ma w szkole, a na dworze jest typowa londyńska pogoda. Rose nie jest jej fanką, za to Marie ją uwielbia, bo jak można nie lubić deszczu? Jest piękny, a to uczucie jak spada na ciebie i cię okala jest nie do opisania. Doszły do gabinetu profesora. Zapukały, a po usłyszeniu "proszę" pojawiły się wewnątrz. Zwykły gabinet. Małe prostokątne pomieszczenie z biurkiem w centrum z krzesłem po jednej stronie i dwoma fotelami po drugiej. Biblioteczka i sofa. Na jednym ze skórzanych foteli siedział Adams.
- Panie Adams, jak wam idą próby? - Marie spojrzała na niego błagalnym wzrokiem. Jeżeli powie jak dobrze jest dostanie szlaban. Cała jej nadzieja w nadętym bufonie. No to może pożegnać się z wolnym czasem, którego i tak prawie wcale nie ma, ale lepszy taniec, który jej się coraz bardziej podoba, niż szlaban. - O, dziewczęta, usiądźcie - wskazał na wolny fotel i na sofę. Kiedy chciały usiąść obok siebie Joseph podszedł do Anie, podał jej rękę, którą niechętnie ujęła i poprowadził do wolnego fotela. - Proszę usiąść tutaj, z partnerem panienki, panno Jones. Panna Rodriguez na pewno sobie poradzi - uśmiechnął się, jak dla mnie wrednie (ale kim ja jestem żeby oceniać, tylko zwykłym narratorem) do Rose.
- Panie profesorze, idzie nam coraz lepiej, ale nie możemy zmniejszyć ilości prób, bo bal bożonarodzeniowy już za pasem. Nie możemy sobie pozwolić na jakiekolwiek niedociągnięcia - wyrecytował James. A jednak ją uratował.
- Rozumiem. Może pan już iść, a pani panno Rodriguez może pani zająć miejsce obok koleżanki. - i tyle Adamsa widzieli. - No więc co mają mi panie do powiedzenia na temat waszego zachowania? - splótł ręce na klatce piersiowej i spojrzał na dziewczyny jakby co najmniej zabiły mu ojca.
- Panie profesorze, my się tylko wygłupiałyśmy, w regulaminie nie ma zakazu wygłupiania się - Jones próbowała je wytłumaczyć. - Ten wianuszek, który się dookoła nas zebrał, my o nim nie wiedziałyśmy.
- Nie zmienia to faktu, że się zebrał, a wie pani, że wszelkiego rodzaju widowiska należy zgłaszać. To była szopka, a szopka jest swojego rodzaju widowiskiem. Otrzymujecie ode mnie upomnienie i obniżam o jeden stopień wasze sprawowanie. Dzięki pannie Jones i temu, że jest rzecznikiem i nie może okrywać hańbą tego tytułu nie otrzymacie szlabanu, ale następnym razem nie będę zwracał uwagi na próby i treningi taneczne. Dziękuję, możecie wyjść - machnął ręką w stronę drzwi. Zebrały się i poszły żeby nie kusić losu.
- Merci, au revoir - rzuciły tylko u progu i już ich nie było. Szły spokojnie przez szkolne korytarze w stronę wyjścia. Upiekło im się i miały wielki dług wdzięczności. Niestety to nie był koniec emocji na dziś. Kiedy przechodziły obok starej sali do matematyki ktoś wciągnął Jones do sali.
- Rodriguez, ty idź, chcę porozmawiać tylko z nią - można było jeszcze usłyszeć. Rosallinda zniknęła za rogiem, a Ann Marie została wciągnięta do klasy. Szarpała się, wierzgała, kopała, ale jej oprawca miał silny uścisk. Próbowała go nawet ugryźć, ale nie mogła. Mężczyzna, albo chłopak, nie ważne, puścił ją w reszcie. Odskoczyła od niego.
- Kim ty w ogóle jesteś i co ty sobie w ogóle wyobrażasz, żeby mnie tak porywać?! - wściekła dała upust swoim emocjom. Najchętniej spoliczkowałaby go, ale kto wie co może zrobić taki porywacz. Na szczęście stała tyłem do niego i nie widziała na pewno szpetnej twarzy. Bandyci zawsze są szpetni.
- Odwróć się i zobacz - chłopak nałożył na twarz swój firmowy uśmieszek, za nim stał jeszcze jeden, a koło biurka nauczyciela kolejny. Było ich trzech. Jej oprawcą był wysoki, przystojny blondyn. Na oko miał metr osiemdziesiąt wzrostu i z 19/20 lat, wysportowaną sylwetkę i hipnotyzująco niebieskie oczy. Opierał się nonszalancko o jedną z ławek, za nim stał ulubiony kolega Jones - James Adams, a przy biurku średniego wzrostu piegowaty rudzielec. - Jestem Will Atkinson, to James Adams, którego już znasz, a nasz kolega to Mike Collins - rudzielec machnął ręką i odwrócił się do tablicy. Zaczął wypisywać różne, głupie teksty.
- Co Adams, nie potrafiłeś sobie ze mną poradzić, to wezwałeś kumpli? - w tym jednego mega przystojnego, jak na przestępcę i w dodatku w typie Anie. Uśmiechnęła się wrednie i już miała odchodzić w stronę drzwi, ale poczuła silną, męską dłoń na swoim drobnym ramieniu.
- Nie radzę.
- Jeszcze nie zaczęliśmy naszej zabawy szmato - słowa Adamsa rozbrzmiewały w jej głowie. Co mają na myśli mówiąc zabawa? Określenie szmata nie wróży niczego dobrego. Teraz może się zacząć bać. - Masz u mnie dług wdzięczności i szlaban do odrobienia. Skarbie, nie bój się, nie będziesz krzyczeć ani z bólu, ani z przyjemności. To czego tu doświadczysz do przyjemnych należeć nie będzie. - podszedł bliżej i ostatnie zdanie wyszeptał tuż przy jej uchu. Pogładził dłonią policzek Jones i kazał jej się skierować pod tablicę w wyznaczone miejsce. Dopiero teraz mogła zobaczyć co było na niej napisane. 'Naga kujonka', 'Goła dziwka', ' Pokaż kochanie, co masz pod ubraniem' i inne obraźliwe teksty, po środku strzałki prowadzące do naszkicowanej biała kredą, mniej więcej kobiecej sylwetki.
- I co to do cholery ma znaczyć? Odpuściłeś mi szlaban u Evansa żeby się teraz pobawić mną? Jak śmiesz? - próbowała odejść, ale każde przejście obstawiał inny chłopak, po ławkach też nie dawała rady, bo od razu lądowała w ramionach Atkinsona. Podobało jej się, nie może powiedzieć, że nie. No i co ona ma biedna zrobić? Nie może tak przed nimi cały czas uciekać, bo jeszcze wymyślą coś gorszego, niż wymyślili. Idioci. - I co ja mam tu niby robić? Przecież nie jestem tutaj żebyście sobie popatrzyli - Jones była naprawdę poirytowana całą sytuacją. W pokoju czeka Rosie i pewnie się martwi.
- Może i jest na co, ale najpierw się rozbierz. - Marie spojrzała na niego jak na ostatniego kretyna.
- Że co proszę?
- Rozbieraj się, no już. Inaczej sam to zrobię, ale nie obiecują, że ubrania będą w całości - tym razem powiedział Atkinson. Co oni do jasnej cholery mają do niej? Adams jeszcze OK, ale pozostała dwójka? Przecież nawet jej nie znają. Debile, idioci, kretyni, jacyś poronieni ludzie. Anie poszła do kąta, odwróciła się tyłem do napastników i zaczęła się rozbierać strasznie się z tym ociągając. Po piętnastu minutach mozolnego rozpinania guzików koszuli poczuła ciepły oddech na karku. Ktoś wlepiał wzrok w jej piersi, za chwilę ręka w legginsach. Ten sam osobnik obmacywał pośladki Marie. PLASK! Ann wymierzyła policzek rudzielcowi. Pospiesznie zapięła guziki i odwróciła się w stronę wyjścia. Znowu. Znowu to samo. Znowu nie mogła przejść.
- Chodź kochanie - rękę w jej stronę wyciągnął Atkinson. Złapała ją, bo co miała zrobić. I tak będzie naga i tak. - Stań tutaj, a ja ci pomogę z ubraniem, które jest nam zbędne. - odpiął guziki jeszcze szybciej, niż Jones zapięła i zerwał z niej koszulę. Z dolną częścią jej garderoby poszło równie łatwo. Najpierw opuścił getry do kolan, a później zdjął całość zaraz po tym jak posadził ją na blacie ławki. - Ładna bielizna, ale biustonosza się pozbędziemy. Pomóc ci, czy poradzisz sobie sama? - siedziała jak sparaliżowana. Ale jak to biustonosza? Przecież ona spali się ze wstydu. Już wie co miał na myśli Adams, który teraz wlepiał w nią swoje czekoladowe oczy, a rudzielec przeszywał ją na wskroś piwnym spojrzeniem. Jedynie Will patrzył z wyczekiwaniem. - Pomogę - uśmiechnął się ciepło. Już lubiła tego chłopaka. Może i ją rozbierał, ale miał w sobie coś, czego brakowało dwóm pozostałym. Może był taktowny? Nie wiem. Nie spostrzegła się, a zapięcie stanika było odpięte, tak samo, jak ramiączka. Will jednym ruchem zdjął z niej tę część bielizny i odwrócił się osłaniając ją przed natarczywym wzrokiem kolegów. Ręce sparaliżowanej dziewczyny od razu pomknęły do góry. Musiała się jakoś zasłonić, w końcu Atkinson nie będzie tak stał wiecznie.
- No to teraz szmato, stań sobie tak przy tablicy, żeby strzałki wskazywały na ciebie - uśmiechnął się Adams. Oczy jej się zaszkliły, drugi raz już dzisiaj. Zdławiła łzy w gardle i wykonała polecenie.
- Dlaczego się tak do mnie zwracasz? Co ja ci zrobiłam? - zapytała drżącym głosem.
- Jak? Szmata? Przecież to bardzo zdrobniale - uśmiechnął się ironicznie pod nosem. Gdzie się podział ten czuły chłopak z Francji? Jak widać sprawiało mu przyjemność to, co robił.
- Zdrobnienie? - prychnęła. - Ciekawe od czego?
- Od szmatławiec - zaśmiał się, a z nim rudy. Niebieskooki patrzył na nią przepraszająco, a na kumpli z politowaniem. Co on tam jeszcze robił? Pilnował, żeby nie zaszło dalej, niż było w umowie, bo Collins jest zdolny do wszystkiego. - A teraz bądź tak miła i opuść rączki, bo inaczej pomoże ci w tym mój kolega - oczy Mike'a zabłysły jeszcze większym pożądaniem niż do tej pory. W niebieskich tęczówkach Anie pojawił się strach, twarz zbladła, a na całej skórze pojawiła się gęsia skórka. On wie. On wie, że to jest jej słaby punkt. Wstyd. On chce ją po prostu upokorzyć przy swoich kumplach. Opuściła powoli drżące ręce. Męczyły ją dreszcze, było jej zimno. Stała zgarbiona pod tablicą i patrzyła tępo w naprzeciwległą ścianę. Czuła dwa spojrzenia przeszywające ją wzrokiem, czuła jak dwie pary oczu skanują jej sylwetkę od góry do dołu zatrzymując wzrok na biuście i pośladkach. Nie próbowała już uciekać, wiedziała, że to nic nie da. Z głuchym hukiem osunęła się na podłogę i ukryła twarz w rękach. I co ona ma teraz zrobić? Okazać słabość? Popłakać się? Złamać słowo dane samej sobie? Nie może.
- Wstawaj kurewko - Collins rozbrzmiewał głośnym echem w jej głowie. Nie zgwałcą jej, to wynikało z obietnic Adamsa, ale czy to już koniec?
- Darujcie sobie już, nie widzicie do czego ją doprowadziliście? - ostry i zachrypnięty głos Willa rozszedł się po pomieszczeniu i jak zza ściany dotarł do Jones. Tak samo usłyszała trzask zamykanych drzwi i pocieszenia blondyna. Poczuła ciepłe ręce na swojej zmarzniętej skórze, chyba Will ją przytulał. Kiedy już przestała być zimna jak trup zaczął ją czym prędzej ubierać. Wziął na ręce i wybiegł z gmachu szkoły. Skierował się prosto do jej pokoju w akademiku. Otworzył z impetem drzwi. W środku czekała zmartwiona Rosie.
- Co jej jest? Połóż ją, to jej łóżko - wskazała na łóżko po swojej lewej. Chłopak spełnił jej polecenie
- To ze stresu, wydaje mi się, że ma gorączkę. Adams ją tak załatwił. Starałem się jej jakoś pomóc, ale nie wiele mogłem wskórać - spojrzał na dziewczyny przepraszająco. Rose pochyliła się nad przyjaciółką i sprawdziła policzkiem temperaturę. Długo jednak nie mogła tak trzymać twarzy, bo się poparzyła.
- Jest rozpalona, na samej górze w szafie są dwa koce, wyciągnij je w razie czego, a ja idę jej zrobić kompres, żeby zbić temperaturę. - jak powiedziała tak zrobiła, blondyn posłusznie wykonywał polecenia szatynki. Przyniósł szklankę wody z kuchni i usiadł po drugiej stronie dziewczyny, którą wstrząsały dreszcze. Złapał ją za rękę. Miał wyrzuty sumienia, że uczestniczył w tym wszystkim. Rose poszła po raz kolejny do łazienki wymienić okład, ona nie może zasnąć. Postanowiła napuścić lodowatej wody do wanny, tak na pewno zbije gorączkę. Nie chce stracić w ten sam sposób kolejnej przyjaciółki. Do tego roku codziennie odwiedzała cmentarz w Brighton, mieście do którego przeprowadziła się z mamą w wieku pięciu lat. Wanna była pełna, jeszcze tylko lód. Ona po niego pójdzie, a chłopaka poprosi o przygotowanie jej do kąpieli.
- Proszę, zwiąż jej włosy i zdejmij koszulę i legginsy - spojrzał na nią jakby zabiła Heidi, swoją świętej pamięci przyjaciółkę. - Nie patrz tak na mnie, idę po lód, tobie go nie wydadzą, a musimy zbić jej temperaturę. Kąpiel jest prawie gotowa. - jak kazała tak zrobił, ale był przy tym bardziej ostrożny, niż gdyby trzymał kryształowy wazon swojej babci. Dziewczyna w końcu była przytomna, majaczyła. Mówiła coś o jakimś aniołku i diabełku, którzy się o nią kłócą, a ona ich rozdziela.
- Nie dotykaj ich, idź przed siebie, albo spróbuj z nimi porozmawiać - nie mógł pozwolić żeby zasnęła, o nie.
- Diabełku, nie pójdę z tobą - jej kąciki powędrowały do góry. - To aniołek chce ze mną rozmawiać.
- Dobrze, opisz mi aniołka, jak wygląda - próbował podtrzymać rozmowę jednocześnie ją rozbierając.
- Tak jak mój anioł, uratował mnie dzisiaj. Ma blond włosy, niebieskie oczy i metr osiemdziesiąt wzrostu - zachichotała. Czyli, że jednak nie oskarża go o to wszystko. - Ale diabełek, on jest taki piękny. I te czekoladowe oczy - w momencie posmutniała. Rose wróciła, a Marie była już bez ubrania. Rodriguez wrzuciła cały lód jaki dostała do wanny, a Atkinson przyniósł ledwie przytomną dziewczynę do łazienki.
- Włóż ją tutaj i ostrzegam, może krzyczeć. - zrobił to, a po pokoju rozległ się ogłuszający wrzask. W momencie zetknięcia z zimną wodą jej powieki się rozwarły, a źrenice powiększyły. Na szczęście gorączka spadła, ale trzeba było ją jeszcze potrzymać w tej wodzie, mimo półprzytomnych próśb i skomlenia.
Kolejne dni mijały spokojnie, Rose i Will mieli dyżury przy Anie i nie pozwalali jej wychodzić z łóżka. Jones nie miała siły jeść i jej jedynym posiłkiem przez cały dzień był rosół, który siłą wciskali jej oboje. Rosie zakolegowała się z Willem, a on polubił dziewczyny, jedną z nich nawet bardziej, niż by tego chciał.
 Po tym incydencie wszystko co było kiedykolwiek między Ann i Jamesem dobiegło końca. Nienawidzili się. Tak naprawdę on nigdy nie czuł do niej nic poza pożądaniem, a uczucia Marie uległy diametralnej zmianie. Na balu jakoś ze sobą wytrzymali i to był koniec. Już więcej się do siebie nie odzywali.


~*~
Przepraszam fanki Harry'ego, że jego jest ostatnio tak mało, ale tak miało być. 
Rozdział mnie się bardzo podoba, wydaje mi się być dłuższy niż zazwyczaj.
Miała być Rose i jest Rose, następnym razem będzie jej jeszcze więcej. 
To chyba tyle, do następnego. :)

wtorek, 1 lipca 2014

Rozdział 5

Jeśli chcecie się dowiedzieć jakie zadania dla Adamsa wymyśliła Anie z małą pomocą Rosie to po prostu pytajcie.
______________________________________________________________________________




11 października 2009, Holmes Chapel
Dziewczyny wstały o 12. Nie ma się co dziwić, skoro poszły spać tak późno, chociaż dla Ann sen o takiej godzinie to chleb powszedni. Miło spędziły popołudnie po zjedzeniu obiado-śniadania. Ann pokazała Rosie miasto (nie było co zbytnio pokazywać, ale zawsze coś) oczywiście były skazane na Lisę, która męczyła Rodriguez. Właśnie szły do fryzjera, bo młodszej Jones ubzdurało się, że jak przytnie włosy to spodoba się Stylesowi. Pomarzyć zawsze mogła, szkoda tylko, że nie dostrzegała, że podoba się jego koledze z Holmes. A tak wracając do rzeczywistości. Dziewczyny są właśnie na głównej ulicy miasta.
- Ann, jak mam się obciąć? - zapytała sztucznym głosem, jakim zawsze zwracała się do siostry. Zaczęła mocno gestykulować pokazując długości na jakie może się obciąć: do łopatek, przed biust, do ramion i do uszu. 
- Najlepiej zgól się na łyso, jak wtedy, kiedy Harry powiedział, że lubi łyse - odpowiedziała siostrze i wrednie się uśmiechnęła - High five - powiedziała do pękającej ze śmiechu Rose i przybiły piątkę. Miały już serdecznie dość tego jazgotu, chociaż i tak po drodze był im ten fryzjer. Dzisiaj dzień imprezy urodzinowej Marie. Czekały ją zakupy, fryzjer i inne pierdoły mające ją odciągnąć od Adamsa i Stylesa oraz paczki z Holmes.
- Czy ty musisz być taka wredna dla mnie? Harry tego nie wymyślił. Wiem, że to ty mu kazałaś robić mi te wszystkie świństwa. To się nazywa znęcanie się nad młodszą siostrą - Lisa była czerwona jak burak ze złości. Czego ta dziewczyna jeszcze nie wymyśli. No może Anie była dla niej okropna, ale to Harry był pomysłodawcą tych wszystkich okropieństw, no może poza jednym.

Para sześciolatków uczyła się grać w siatkówkę. Urocza blondyneczka i słodki zielonooki chłopiec na zmianę odbijali piłkę cały czas się śmiejąc. Pan Jones patrzył na to wszystko z oddali, a Elisabeth nieudolnie im przeszkadzała próbując złapać piłkę. I zabrać ją. Kiedy jej już się to udało pan Michael wszedł akurat do środka.
- Hazziu, Hazziu - podskakiwała z piłką w rękach. To nie mogło się dobrze skończyć - Jak mnie pocałujesz to oddam ci piłkę - opluła się.
- Nie pocałuję cię, bo jesteś jak żaba, które łapaliśmy wczoraj - na jego ustach pojawił się wredny uśmiech. Nikt nie był tak bezczelny, jak to lokate dziecko ze szmaragdowymi oczkami. Był na swój sposób uroczy, ale miał różki i ogonek. Do Harry'ego podeszła blondyneczka i szepnęła mu coś na ucho. Chłopiec szczerze się roześmiał. Podszedł do ciemnowłosej pięciolatki i wyrwał jej piłkę z rąk. Rozpłakała się.
- Skoro, skoro już mas piłkę - łkała - t-to to mnie pocałuj - zrobiła dzióbek i ryknęła jeszcze większym szlochem. Harry i jego blond koleżanka pokładali się ze śmiechu. 
- Dam ci całusa jak... jak zgolisz włosy i z tyłu głowy namalujesz sobie drugą twarz - zachichotał i przybił piątkę z Ann Marie. Pulchna szatynka wyszła, a Harry podał swojej przyjaciółce piłkę. Już prawie im wychodziło odbijanie górą. Grali tak dobre pół godziny wymyślając jak tu dać kolejną nauczkę Lisie. Młodsza Jones przyszła do nich po godzinie. Miała ogoloną głowę, z tyłu nieudolnie namalowaną drugą twarz, balona z doklejonymi ciemnymi włosami i śpiewała jakąś serenadę na cześć Harry'ego.
- Całuj, Hazziu, całuj - wydęła usta w jego stronę.
- Nie pocałuję cię, bo w piosence, którą śpiewałaś nie było Ann -  pokazał jej język, trzepnął w czaszkę palcami i odebrał piłkę od Anie, podał jej i grali tak dopóki rodzice nie zawołali ich do domów cały czas nabijając się z naiwności Elisabeth.

- No może raz był mój pomysł - pokazała jej język. - O! Jesteśmy już. Ja też sobie zrobię włosy jak już tu jesteśmy, a ty Rosie? - uśmiechnęła się, tym razem życzliwie, na co jej koleżanka pokiwała głową. Weszły do salonu.

Dwie godziny później, dom Liama Payne'a
- Adams chodź tu! - krzyknął z ogrodu Styles. Szykowali imprezę niespodziankę. W ogrodzie było pełno różnokolorowych balonów, serpentyn, szarf i innych tego typu pierdół, ale całość prezentowała się genialnie w połączeniu z różami, które zamówili za namową Rose. Harry właśnie kończył upinać ostatnie kwiaty. James do niego podbiegł ze skrzynką alkoholi w rękach
- Tylko tyle?
- Piłeś z Ann, więc wiesz jaką ma mocną banię, nie? To tylko 1/4 tego co będzie na imprezie - Adams mu przytaknął. - Zostaw to pod stołem i zrób kolorową pianę w basenie i jakieś fajne podświetlenie wybierz - wskazał na stół, pod którym znajdowała się już reszta trunków i Jamesa już nie było. Stał nad basenem zastanawiając się na jaką cholerę ogarnia basen, skoro jest październik i 18 stopni na dworze. No ale jak musi to musi, kłócił się nie będzie. Wybrał kolor szmaragdowy na kolor piany i jaśniejszy chryzolitu na podświetlenie toni wody. Na powierzchni basenu poustawiał świeczniki w kształcie białych lilii, a w nich różnokolorowe wkłady świecące wielobarwnymi płomieniami. Nad wodą, na wysokości 2 metrów, porozwieszał idealnie komponujące się z resztą dekoracji lampiony, które swoją drogą zdobiły drzewa i niektóre ścieżki. Całość prezentowała się świetnie. Wewnątrz domu wystrój prezentował się równie genialnie. Przyjęcie zbliżało się wielkimi krokami.
- Styles!
- Co chcesz?
- Chodź tutaj! - Harry przyszedł nad basen z naręczem słoneczników, które właśnie układał w bukiet dla solenizantki.
- Masz już prezent? Nie licz bukietu - zapytał wykończony robotą Adams.
- Nie, ułożę go i idę kupić, po drodze wstąpię do Jones'ów, a później pójdę się ogarniać. Idziesz ze mną?
- Jak mogę. Jestem w rozsypce. Nie wiem co kupić Jones, w co się ubrać, ani po jaką cholerę ogarniałem ten basen. Jest październik.
- Adams, ty idioto - uderzył się otwartą dłonią w czoło, zostawiając kwiaty tylko na jednej ręce. - Ten basen jest podgrzewany bucu! Chodź już, zostawię te kwiatki w wazonie i idziemy, bo tobie ta para w połączeniu z lampionami chyba resztki mózgu wyżarła - wyszli przez dom żywo dyskutując na temat prezentu dla Marie. Po dziesięciu minutach spaceru byli u Jones'ów. Harry poprosił panią Eleanor o przygotowanie wspólnie z Anne i Gem jakichś przekąsek. Pan Michael sam zaproponował znalezienie jakichś piosenek na karaoke. Chłopaki poprosili tylko, żeby jakoś przetrzymali Anie w domu, gdyby wcześniej wróciła do czasu imprezy. Zakupy już nie poszły tak gładko. Każdy pomysł, na który wpadł Adams Styles bagatelizował i znajdował kolejne powody, dla których prezent wybrany przez Adamsa był kiepski. W końcu zdecydowali się na złoty zegarek z małymi diamencikami, a do tego  ze dwie książki. Prezenty zapakowali do gustownej torebki, a zegarek wcześniej do odpowiedniego pudełka. Zostało im pół godziny z półtorej, które mieli na wszystko.Zdążyli wziąć prysznic i się naszykować, żeby odebrać płyty i jedzenie oraz po podłączać wszystko przed czasem. Włączyli światła i pozapalali świeczki, które przyjemnie rozświetliły półmrok i nadały miejscu miły nastrój. Teraz trzeba było tylko czekać na solenizantkę. Ann Marie przyszła razem z Rose i niestety Lisą spóźniona o pół godziny. Wszyscy goście już byli, ale to Ona lśniła. Miała na sobie granatową sukienkę do pół uda, dość obcisłą, na grubych ramiączkach z głębokim dekoltem i wyciętymi plecami tak, że jej piersi nie krępował biustonosz. Na nogach miała czarne szpilki, włosy upięte w tak zwany kok na suwak, w uszach małe, szafirowe kolczyki. Mocny makijaż i smoke eyes wyglądały genialnie. Rose nie była gorsza. Czerwona sukienka, którą miała na sobie sięgała tuż za pupę dziewczyny. Jej ramiączka tak, jak w przypadku sukienki Anie, były grube, ale dekolt w łódkę kończył się tuż przy szyi, a pleców w sukience teoretycznie nie było. Wycięte były aż do nerek. Jej nogi zdobiły czarne, klasyczne, wysokie, matowe szpilki takie, jakie miała Ann. Włosy miała rozpuszczone, w makijażu postawiła na usta, a z biżuterii włożyła długi naszyjnik z wisiorkiem w kształcie jaskółki z malutkim rubinem. Ludzie zebrali się w ogonku przy dziewczynach żeby złożyć życzenia i wręczyć prezenty Marie. Kiedy już wszystkie pakunki były odłożone, a wszyscy stali dookoła Ann Marie z kieliszkami pełnymi szampana wielkim chórem zostało odśpiewane 'Happy birthday'. Później zaczęła się cała zabawa. DJ ogłosił zakład organizatorów imprezy.
- UWAGA, UWAGA! - ucichła muzyka - PAYNE I STYLES ZAŁOŻYLI SIĘ Z ADAMSEM O TO JAK BĘDZIE SIĘ BAWIĆ NASZA SOLENIZANTKA. HARRY I LIAM TWIERDZĄ, ŻE LEPIEJ NIŻ W PARYŻU, JAMES UWAŻA, ŻE PARYŻA NIC NIE PRZEBIJE! JEDEN... DWA... TRZY... ZACZYNAMY IMPREZĘ! -  z głośników popłynęła muzyka, ulubione kawałki Ann. Słychać była szum rozmów, szelest ocierających się o siebie i zrzucanych ubrań, plusk wody, do której wskakiwali ludzie. Dziewczyny zniknęły w tłumie, a później w domu kolegi Anie. Postanowiły nie powtarzać epizodu z poprzedniego pool party na jakim była Jones. Przebrały się błyskawicznie w swoje bikini i ubrały z powrotem kuszące sukienki. Wróciły. To co zobaczyły przypominało parkiet z dyskoteki. Rose była zaskoczona, Ann po prostu weszła w tłum i zaczęła się seksownie poruszać. Zwinnie omijała łapczywe spojrzenia chłopaków tańczących w wianuszku dookoła niej. W rytmie piosenki kołysała biodrami i całym ciałem. Wyglądała naprawdę ponętnie. Po pół godzinie tańca nogi jej odpadały, a adoratorów proszących o ich pięć minut nie ubywało. Anie postanowiła zrobić sobie przerwę. Podeszła do stołu z jedzeniem i alkoholem. 
- Co podać? - ten głos słyszała tylko raz, tylko raz w tym języku i z tym akcentem. Adams pytał po francusku co chce do picia.
- Podwójną whiskey z lodem, albo mocną tequilę, co tam masz pod ręką.
- A napijesz się tequili ze mną i po mojemu?
- Dajesz - wypięła biust i kiwnęła mu głową.
- Ty pijesz pierwsza czy ja?
- Ja - on tylko na znak zgody skinął głową i poszedł po sól i cytrynę. Nalał trunku do kieliszka, odchylił szyję i posypał sobie sól w zagłębienie między szyją a ramieniem, cytrynę wziął do ust tak, żeby zabierając ją stamtąd musiała dotknąć go wargami. Dziewczyna wykrzywiła je tylko we wrednym uśmieszku. Zlizała sól z jego szyi, ssąc skórę i pozostawiając po sobie mały, różowy ślad. Szybko wypiła tequilę i wzięła z jego ust cytrusa. Na chwilę zatrzymała się przy jego wargach, by za chwilę tyrpnąć go nosem. Chciała mu pokazać jaka to ona nie jest. Ona zrobiła to samo co on wcześniej, a James powtórzył ruchy Jones, może był trochę bardziej zmysłowy. Muzyka ucichła po raz kolejny.
- MARIE JAK SIĘ BAWISZ? TERAZ BĘDZIESZ SIĘ BAWIĆ JESZCZE LEPIEJ! ZACZYNAMY KARAOKE! KTO CHCIAŁBY ZACZĄĆ? - ku zdziwieniu wszystkich do prowizorycznej sceny przeciskał się Adams. Buźką, stylem i zachowaniem potrafił czarować. Dzisiaj miał na sobie czarne rurki i błękitną koszulę. Na nogach całe czarne trampki Converse. Włosy były jak zawsze ułożone w artystyczny nieład, a broda nieogolona. Wyglądał świetnie. Tym swoim typowym krokiem wskoczył na scenę i wziął mikrofon od z konsoli. Szepnął tytuł piosenki do DJ'a i z głośników popłynęła muzyka.

Tant de fois j'ai tenté
D'aller toucher les étoiles
Que souvent en tombant
Je m'y suis fait mal

Tant de fois j'ai pensé
Avoir franchi les limites
Mais toujours une femme
M'a remis en orbite

Tant de fois j'ai grimpé
Jusqu'au plus haut des cimes
Que je m'suis retrouvé
Seul au fond de l'abime
Seul au fond de l'abime


Znowu. Znowu ten głos, ten akcent, ta chrypa. On to robi specjalnie, żeby tylko mnie zdenerwować, pomyślała Marie, a dreszcze przeszły jej po plecach. Niektóre dziewczyny na imprezie zachwycały się nim, jego głosem, wyglądem. Dla nich to był po prostu ideał. Nie ukrywajmy, że dla Ann też. Ona po prostu nie potrafiła i nie chciała się przyznać przed samą sobą.


Celui qui n'a jamais été seul
Au moins une fois dans sa vie
Seul au fond de son lit
Seul au bout de la nuit

Celui qui n'a jamais été seul
Au moins une fois dans sa vie
Peut-il seulement aimer
Peut-il aimer jamais

Tant d'amis sont partis
Du jour au lendemain
Que je sais aujourd'hui
Qu'on peut mourir demain
On a beau tout avoir

L'argent, l'amour, la gloire
Il y a toujours un soir
Ou l'on se retrouve seul
Seul au point de départ


Ciarki przeszły po jej plecach, a nogi mimowolnie zaniosły pod scenę. Zadarła głowę w górę i patrzała prosto w jego oczy. On nie przestawał śpiewać. Wziął drugi mikrofon do ręki i podał go solenizantce, a kiedy zwolniła mu się ręka wyciągnął ją do dziewczyny i pomógł jej wejść na scenę.


Tant de fois j'ai été
Jusqu'au bout de mes reves
Que je continuerai
Jusqu'a ce que j'en crève
Que je continuerai
Que je continuerai
Celui qui n'a jamais été seul
Au moins une fois dans sa vie
Seul au fond de son lit
Seul au bout de la nuit
Peut-il seulement aimer
Jamais, jamais
Je continuerai
Je continuerai *


Ostatni refren zaśpiewali razem. Anie nie kryjąc zdziwienia, James z uśmiechem. Koniec piosenki, więc Marie strzeliła buraka.Nigdy nie śpiewała publicznie i tylko raz zaśpiewała Adamsowi, jeszcze w Paryżu. Kiedy po raz któryś z kolei zostali sami, bo gołąbeczki były na randce. Chłopak pomógł jej zejść ze sceny, w sumie to on zszedł, a ją złapał w talii i zniósł. Jeszcze kilka osób śpiewało, ale tym bardziej dużo żywsze piosenki. Po odśpiewanej piosence i jednym wspólnym tańcu, którego wreszcie się doczekał rozdzielili się. Marie poszła nad basen do Rosie i Hazzy. Rodriguez już pływała w szmaragdowej pianie między liliami. Harry zobaczył zbliżającą się do niego Jones i na jego ustach pojawił się przebiegły uśmiech. Ooo nie. Tylko nie to. W błyskawicznym tempie odwróciła się i pobiegła jak najdalej. Styles, na jej nieszczęście, był szybszy. Dogonił ją, złapał w talii i przerzucił sobie przez plecy.

- Nie Harry. Błagam. Daj mi się chociaż rozebrać - jęczała. 
- Cicho bądź, bo się jeszcze rozmyślę i wygram zakład - nabijał się z niej przez całą drogę do basenu. Tuż nad taflą wody ich wspólny przyjaciel - Liam Payne zdjął buty nastolatki i z pomocą Stylesa również sukienkę. 
- Nieee... - chłopaki złapali ją za ręce i nogi i zaczęli mocno kołysać. Z głośnym pluskiem i równie hałaśliwym wrzaskiem wpadła do wody. Kumple pokładali się ze śmiechu, a goście patrzyli na tę całą scenę. Jedni z rozbawieniem inni z irytacją, tylko Adams nie zwrócił (albo przynajmniej tak dobrze udawał) na to wszystko uwagi, był zajęty robieniem drinka jakiejś blondynce.
- Wy, wy idioci! -  uderzyła pięściami o taflę wody chlapiąc na wszystkich dookoła. - Paryż był sto razy lepszy! Tam nikt nie wrzucał mnie do wody bez mojej zgody! Ohhh...!
- Wiesz, że wyglądasz pięknie jak się denerwujesz? Harry, idź powiedz DJ'owi, że przegraliśmy - Liam poruszył zabawnie brwiami, rozebrał się do samych bokserek i wskoczył do wody tuż obok Jones. Jej bajeczny wygląd poszedł się kochać, jedynie wodoodporny makijaż został. 
- Payne idioto! - wrzasnęła dzisiaj już któryś raz z kolei. - Co zrobicie skoro przegraliście? I co miał zrobić Adams jeśliby przegrał? - powiedział już spokojniejszym tonem. Pogodziła się z tym, że wylądowała w wodzie i nie wyjdzie dopóki jej koledzy sobie tego nie zażyczą. Podpłynęła do materaca i zrzuciła z niego swoją siostrzyczkę. Nie wyglądała tak tragicznie, no może poza jej sukienką. Obcisła, bez ramiączek, za kolano, z rozcięciem na lewej nodze do uda. Jedna, wielka porażka. Wracając do Ann. Zażyczyła sobie drinka, najlepiej jakiegoś mocnego, zabrała Rose na materac i dopiero mogły podpłynąć po odpowiedź do Liama. Jeszcze, nie daj Bóg, by się jej wpakował. 



- No słucham, czekam na odpowiedź - pokazała mu język.
- No ja i Harry mamy ci służyć do końca tygodnia, a Adams miał odstawić ci tu striptiz przy wszystkich - mimowolnie się zaśmiał - Powiedział, że nie chce ci już usługiwać, więc woli to - dziewczyny nie mogły powstrzymać śmiechu. Chyba nie były aż tak okropne dla tego narcyza. Wyjście w sukience na miasto, w którym nikt go nie zna to nic złego. Muzyka ucichła po raz trzeci już dzisiejszego wieczoru. 
- GODZINA 23. CHŁOPAKI MYŚLAŁEM, ŻE DŁUŻEJ POCIĄGNIECIE! WYGRAŁ ADAMS. STYLES, PAYNE, OD DZISIAJ DO KOŃCA TYGODNIA USŁUGUJECIE NASZEJ SOLENIZANTCE. TO MOŻE Z OKAZJI KOŃCA ZAKŁADU DAJMY ZWYCIĘZCY DO WYZEROWANIA SETKĘ!
- Adams, Adams, Adams - tłum skandował jego nazwisko. Wszystkie oczy skierowane były na basen, przy którym wziął się znikąd. Marie wyszła z wody i zwróciła się w stronę barku. To ona będzie czynić honory. Wzięła stamtąd dwie butelki i jedną wręczyła Jamesowi. Swoją odkręciła.
- Na 3 zerujemy - perfidnie się uśmiechnęła. Widziała jak pożerał ją wzrokiem. Już wcześniej tak na nią patrzał, teraz była mokra i nie miała na sobie sukienki, tylko skąpe bikini. Skinął głową. - 1... - odkręcił swoją butelkę - nie będzie 2 - uśmiechnęła się i uniosła brwi - 3. - 
Chłopak skończył pierwszy, a dziewczyna nie wypiła całej zawartości. Połowę wylała na siebie, bo (niby) nie trafiła do ust, drugą połowę wypiła.
- Może nie przegrałem zakładu, ale to zrobię - wyszeptał jej do ucha, wziął za rękę i poprowadził na scenę. Nastolatka usadowiła się na wysokim krześle i obserwowała poczynania pijanego chłopaka. Styles, Payne i Rodriguez też oglądali tę całą szopkę i mieli z niej niezły ubaw, z tą różnicą, że oni obserwowali to z bezpiecznej odległości. Adams tańcząc do piosenki, którą teraz puścił DJ, zrzucał kolejne ubrania. Kiedy już rozebrał się do bokserek przerzucił sobie szesnastolatkę przez ramię i pobiegł z nią w kierunku basenu.
- Ooooo nie! Puszczaj debilu! - waliła go pięściami po plecach. Upojony alkoholem chłopak nie zwracał uwagi na jej wrzaski i protesty. Nabrał prędkości, odbił się od krawędzi i z głośnym pluskiem wskoczył do basenu. Dłuższą chwilę byli pod wodą, kiedy chłopak zobaczył, że Jones brakuje powietrza zamiast się wynurzyć podzielił się z nią tym, które miał w płucach. Wynurzyli się, a Marie wymierzyła mu siarczysty policzek.
- Ej... A to za co?
- Za to, że mogłeś mnie utopić - odpowiedziała dysząc ze złości.  
Pełna emocji wpiła się w jego usta. Całowała go powoli i zachłannie. Tak, jakby nie mogła bez tego żyć. James nie był na to bierny,  z pożądaniem oddawał pocałunek.
- A to za to, że podzieliłeś się ze mną powietrzem. - jeszcze godzinę spędzili w basenie, a następne trzy przetańczyli. Czasem odchodzili z parkietu żeby coś przekąsić, czy napić się. O trzeciej nad ranem goście zaczęli wychodzić, a cała piątka przenocowała u Payne'a, Następnego dnia każdy poszedł w swoją stronę.




~*~
Jest i rozdział piąty. Mam nadzieję, że się spodoba. Jak przeczytacie zostawcie ślad po sobie.


2 KOMENTARZE = NOWY ROZDZIAŁ

Przepraszam, że dzisiaj prawie nie było Rosie i Hazzy tylko głównie Anie, ale to jej urodziny i postanowiłam się skupić na niej. :)

*Garou - Seul gdybyście chcieli tłumaczenie znajdziecie je tutaj <klik>
Piszcie czego oczekujecie w następnym rozdziale, wezmę to pod uwagę w tworzeniu. :)