piątek, 20 lutego 2015

Rozdział 15, a właściwie rozwiązanie wątków.

No, więc... Zaniedbuję was, bloga i opowiadanie. Nie mam pomysłu na fabułę, bo wszystko to wyszło jakby z dupy. Akcja kończy się jak się zaczęła ślubem. Ann zdradziła Willa z Harrym i jest z nim w ciąży, Atkinson nie wie o niczym i żeni się z dziewczyną. Rosie jest po odwyku, ona i James to narzeczeństwo. Liam i Lisa zostają małżeństwem, mają synka. Ashley nie kończy szkoły, zostaje na kasie w McDonaldzie. Styles znalazł sobie jakąś dziewczynę dopiero po 40, ona jest w wieku jego córki. Christopher trafia do więzienia na 10 lat za dillerstwo. 


To nie jest tak, że kończę z pisaniem. Piszę inne opowiadanie, na które mam pomysł. Jest ono w trakcie przepisywania i będzie opublikowane dopiero kiedy skończę je pisać (jak się zepnę będzie to czerwiec, może wakacje). Będzie dopięte na ostatni guzik i perfekcyjne pod każdym względem, przynajmniej dla mnie. Kiedy się pojawi na pewno dam wam link. 

niedziela, 15 lutego 2015

Rozdział 14


15 września 2010, Londyn

Uczniowie powoli wbijali się w szkolny rytm. Nauczyciele nie próżnowali zadając coraz to nowsze eseje, projekty i zadania, a sprawdziany i wszelkiego rodzaju zaliczenie nieuchronnie się zbliżały. Nawet goście z Portugalii nie byli oszczędzani. Tony, jak kazał się nazywać Dominiqez, okazał się bardzo ciekawą osobą. Nurkował, co weekend jeździł nad La Manche żeby popływać pod taflą zimnej wody wśród ryb, zbierając piękne muszle. Grał też na gitarze. Co jakiś czas można było go usłyszeć w, tak zwanym, pokoju wspólnym, w campusie. Przygrywał typowe Portugalskie piosenki, do niektórych nawet podśpiewywał, a później przyłączali się do niego inni. Cassia nie miała żadnych zainteresowań. Była zwykła, no może poza tym, ze śliniła się na widok Adamsa, jak wiele innych. Apropos Adamsa. Zły humor mu nie mijał, a wręcz pogarszał się z powodu nawału obowiązków. Korespondował z Rose. Dowiedział się, że musi chodzić do starej szkoły Tony'ego przez pół roku, a Antonio był z Lizbony. Zostanie w Portugalii przez pół roku. Nie było to wielkie zaskoczenie, ale jednak bardzo bolało to, że nie może jej kontrolować i sprawdzać czy wszystko jest w porządku. Bo co z tego, że mu to powie, napisze? I tak jej nie uwierzy. Will wrócił do Portsouth i widywał się z Anie tylko kiedy jeździła z Portugalczykiem nad morze. Uważali, ze to tylko utrwali ich związek (pierdolenie).
Jones właśnie rozwalała zadania z francuskiego, a Cassia robiła wszystko żeby jej w tym przeszkodzić: słuchała głośno muzyki, nuciła (a właściwie darła się przy tym tak, że słychać ją było za drzwiami) to, czego słuchała, pytała co chwilę o coś (zwykle były to głupoty).
- Za ile Rose wraca? - zapytała zirytowana Marie, nie odrywając się od pracy domowej. Musiała się ugryźć w język żeby nie zapytać 'kiedy wyjeżdżasz?' zupełnie przesłodzonym głosem, a znam osobiście osobę, która powiedziałaby to z wielką chęcią albo bardziej coś w stylu 'mam cię dość, jedź już sobie'. No, ale dość moich komentarzy, wróćmy do treści opowiadania.
- Za pół roku -  uśmiechnęła się sztucznie Cruz.
- Co?!
Ann zatkało. Odłożyła długopis, fiszki, zakreślacz, ołówek i gumkę. Normalnie cały zestaw, ja używam tylko długopisu.
Jej mina zrzedła, już nie była taka pewna siebie. Na moment zniknęła Cassia i wszystko dookoła. Myślała, że może Rose pobędzie tam z miesiąc, może trochę dłużej. (Ale jak widać myślenie nie jest jej najmocniejszą stroną,) Sprzątnęła wszystko na swoje biurko i wyłączyła głośną muzykę. Ciężko opadła na poduszki i ukryła twarz w dłoniach. "Pamiętaj o oddychaniu, pamiętaj o oddychaniu" szeptała, jak mantrę. Nie mogła się rozpłakać, nie mogła okazać słabości. Nie płakała odkąd Harry był w szpitalu. Wtedy to wszystko ją przytłoczyło. - Przynieś mi lody - wymamrotała bardzo pewnie w stronę Casii. Portugalka nie mogła uwierzyć własnym uszom, była jej współlokatorką, a nie służącą.
- Za kogo ty mnie masz?! - prawie pisnęła oburzona. Warknęła jakieś przekleństwa pod nosem w stronę Brytyjki. Jones zerwała się z łóżka i przyniosła sobie, z ich pokojowej zamrażarki, prawie 3 litrowe opakowanie lodów czekoladowych i wielką łychę. - Wiesz, że jak to zeżresz to będziesz gruba?
- Boże, widzisz i nie grzmisz - ludzie wznoszą ręce do nieba na widok Cassii.
- Grzmię, ale plastik prądu nie przewodzi.
- Primo, zjesz, nie zeżresz. Secundo, niech cię to nie obchodzi.
Otworzyła pudło i zaczęła jeść wielkimi kęsami. Po 15 minutach zaczynała już kolejne. To był jej sposób żeby nie płakać. Jak tak dalej pójdzie, to ona na prawdę będzie gruba i nie wciśnie się już w żadne spodnie poniżej rozmiaru 40, a nosi 36, no 34 i pół.
- A rób sobie co chcesz - Cruz wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju. Sprawdziła plan zajęć w bibliotece. James powinien być na swoim polu golfowym, więc najprawdopodobniej był jak najdalej od tamtego miejsca. On jako jeden z niewielu unikał tego miejsca jak ognia.
Przemierzała korytarze, nucąc Portugalskie piosenki, w poszukiwaniu Adamsa. O ile łatwiej by jej było, gdyby istniało coś takiego jak mapa Huncwotów, ale nie... bo po co? Komu to potrzebne... Natknęła się na niego dopiero w połowie parku, w jednej z tych mocno zacienionych części, tych, do których nawet w najbardziej słoneczny dzień światło tylko dzięki swojemu sprytowi wślizguje się, wcześniej błądząc w labiryncie gałęzi i liści. I nie może wrócić z powrotem.
Siedział zamyślony, pod drzewem wsłuchując się w panującą dookoła ciszę. Był taki skupiony, uśmiechał się do siebie jak kretyn, ale to wyglądało tak słodko. (Znaczy się, tylko w mniemaniu Cruz, dla mnie to on poważnie wyglądał jak idiota, ale to tylko opinia zwykłego narratora.) Jego rysy układały się zupełnie inaczej niż zazwyczaj, tak delikatnie. Oczy nie przeszywały spojrzeniem na wskroś, usta nie układały się w doskonale wyćwiczonym grymasie. Rzęsy rzucały cień na policzki. Wyglądał jak anioł. Teraz był jeszcze bardziej pociągający niż normalnie i pomyśleć, że tak prezentował się przy Rosie cały czas. Aż dziwne, ze się dziewczyna nie zakochała. Nie zwracał uwagi na to co działo się dookoła, nie widział jak Cassia wpatruje się w jego sylwetkę. Usiadła pod naprzeciwległym drzewem i obserwowała jego kąciki ust. To jak unosiły się pod dziwnym kątem, nie tak drwiąco, sztucznie, ale szczerze jak głupiemu do sera; to jak drżały przy okazji nienaturalności tej sytuacji, jakby wkładał w to tyle wysiłku, jakby zaraz na jego czole miały pojawić się kropelki potu. Może się bał, że ktoś go takiego zobaczy? Nie wiem.
- Czemu tak tu siedzisz sam? - wyrwała go z letargu, znudzona. Przecież ileż można się tak gapić?!
I w tym momencie czar prysł jak bańka mydlana. (Dum, dum, dum, duuummm,,,)
- Co? - zmarszczył brwi, a jego twarz stężała.
- Czemu ktoś taki jak ty, siedzi sam? - wyćwierkała.
- Co masz na myśli mówiąc 'ktoś taki jak ty'? - założył ręce na piersi (mmm... na tym umięśnionym torsie) i uniósł wysoko brew. Jak ona śmiała mu tak bezczelnie przerywać wsłuchiwanie się w ciszę i wspominanie wakacji. 
- Jesteś dość popularny, przystojny i, zdaje się, masz wielu przyjaciół - wyjąkała zakłopotana. Dopiero teraz zdała sobie sprawę jaką głupotę zrobiła. Jej policzki zapłonęły czerwienią, a w oczach zakręciły się łzy zażenowania. Przełknęła je, nie pozwalając sobie na chwilę słabości. 
- Unikam lekcji golfa - odpowiedział je spokojnie, ale w duchu dusił się ze śmiechu. Z taką reakcją na swój widok się jeszcze nie spotkał. Jedne piszczały, inne pokrywały się czerwienią po same cebulki włosów, jeszcze inne po prostu uciekały przed nim. Portugalka ukryła twarz w dłoniach i walczyła z pokusą ucieczki. Nie mogła się zbłaźnić jeszcze bardziej. Przez chwilę w głowie Jamesa zaświtał pomysł odejścia od niej i odmówienia sobie rozrywki tygodnia. Tak dobrze bawił się ostatnio kiedy uczył Jones tańczyć. Jednak zrezygnował z tego i dalej wpatrywał się w czerwoną dziewczynę. Cassia zacisnęła palce w pięści i zaczęła głęboko oddychać. Wdech, wydech, wdech, wydech - powtarzała w myślach niczym mantrę. Wstała, wyprostowała się i odeszła ze spuszczoną głową. Adams wreszcie pękł i wybuchnął głośnym śmiechem, nie zwracając uwagi na to, czy Cruz jest dostatecznie daleko, by go nie słyszeć. Po dłuższej chwili rozbolał go od tego brzuch, więc ucichł i wrócił do swoich rozmyślań.
Błądził myślami po słonecznych miastach Portugalii, piaszczystych plażach, złocistym piasku rozsypanym w wydmy nad brzegami błękitnych wód, rozciągających się aż po horyzont. Wracał do widoku Rose wygrzewającej się na kolorowym ręczniku, śmiejącej się do niego szczerze, pływającej pod wodą. Wtedy jej włosy tak falowały i błyszczały jeszcze bardziej niż zwykle. Potrafił się wpatrywać w nie godzinami, patrzeć w jej oczy, obserwować jej długie rzęsy, które po wyjściu z wody pokrywały się kropelkami. Wspominał pyszne potrawy i miłych ludzi. Nie mógł tu już wytrzymasz, a szkoła i w sumie tylko szkoła go tu zatrzymywała. Wstał i jakby nigdy nic poszedł do kuchni. Tak bardzo potrzebował pysznej, angielskiej herbaty. Jedna z kucharek przy kości zaparzyła mu jego ulubioną Eal Gray. Ułożył na kubku zadbane dłonie i rozkoszował się zapachem napoju, który razem z parą docierał do jego nozdrzy. Nawet nie zauważył kiedy ostygł i teraz on oddawał ciepło porcelanie. Dookoła nie było już nikogo, więc siedział sam nie zwracając uwagi na otoczenie. 
- Gdzie byłeś całe lato? - usłyszał jak zza ściany.
- W Porto - odparł nieobecnym głosem, nie bardzo go obchodziło z kim rozmawia. 
- Harry o ciebie pytał - otrzeźwiło go to zupełnie. Obejrzał się przez ramię na blondyna stojącego obok.
- Sądziłem, że go nie lubisz.
- Ale Ann się z nim przyjaźni, więc nie miałem wyboru. Byli w pakiecie.
- Czyli co? Trójkąt?
Roześmiali się jak kiedyś. Jak prawdziwi przyjaciele, którymi byli od zawsze mimo różnicy wieku. Will był parę starszy od Jamesa. 
- Nawet mnie nie strasz. Już wystarczy, że nie ja ją rozdziewiczyłem - uśmiechnął się krzywo. To tym uśmieszkiem zdobywał wszystkie dziewczyny przed Marie.
- Szukać dziewicy w tych czasach tylko ze świecą
Zapadła chwila ciszy. Nie tej niezręcznej, a tej błogiej, którą oboje tak uwielbiali, a nie mogli się nią za często rozkoszować. Wreszcie James postanowił ją przerwać:
- Co ty tu w ogóle robisz? Nie powinno cię być w Potsmouth?
- Mama kazała mi sprawdzić co u Ashley. Wiesz chodzi tu teraz do szkoły. Ja przy okazji zajrzałem do Ann.
Adams wzruszył ramionami i zaprowadził kumpla do swojego pokoju. Wreszcie mogli spokojnie pogadać bez trajkoczącej nad uchem Scott. 
- Twoja kuzynka - zaczął.
- Ash? - blondyn zmarszczył brwi, na co szatyn krótko skinął głową. - Co z nią?
- Mam wrażenie, że jej się podobam, a ona tylko ćwierka i ma na twarzy taki sztuczny uśmiech, jakby chciała udowodnić, że zdobędzie mnie po trupach.
- Nie jest taka zła. Trzeba ją tylko lepiej poznać. 

niedziela, 11 stycznia 2015

Rozdział 13

1 września 2010, Londyn
Ann Marie rozpakowywała właśnie swoje walizki. Przyjechała wcześniej na miejsce, bo przed rozpoczęciem jest tyle roboty. Trzeba się ubrać, umalować, odwiedzić chłopaków. Ich firma całkiem nieźle sobie radzi na rynku. Odkąd Harry wyszedł ze szpitala coś nimi wstrząsnęło i zaczęli rozwijać biznes, a ostatnio wygrali przetarg na dość duże zamówienie. Aż dziwne, że zarabiają tak dużo z takim małym wykształceniem. W tym roku Styles i Jones wyjechali na dość krótko przez stan zdrowia chłopaka. Tydzień w Irlandii. Poznali tam niejakiego Niala Horana, miły chłopak. Przyjechał z nimi do stolicy Anglii i też włączył się do firmy. Super piątka minus jeden. Anie odwiedziła tatę, Willa i Ash, z którą się dość zakolegowała. W sumie to Scott cały czas była jej wrzodem na tyłku, więc z czasem się do niej przyzwyczaiła. Wracając do Jones, która właśnie kończyła się szykować do wyjścia. Jeszcze tylko upiąć fale do góry i gotowe. W pokoju rozległo się pukanie do drzwi. Ale jak to, przecież Rose ma klucze? Marie otworzyła drzwi ze zmarszczonymi brwiami. Za progiem stała dziewczyna średniego wzrostu o egzotycznej urodzie. Czekoladowe włosy sięgały łopatek, opalona skóra tak bardzo różniła się od skóry Jones, a jasne, błyszczące oczy dodawały tajemniczości. Wyglądała na jakieś 21 lat. Powiedziała coś do osoby, z którą rozmawiała przez telefon i wsunęła się do pokoju.



- Hej, jestem Cassia. Jestem z wymiany i teraz mam tu mieszkać z Ann Marie Jones. To ty? - uśmiechnęła się do zdziwionej Anie i padła na wolne łóżko. Łóżko Rose, oczywiście.
- Tak. Ale tu mieszka Rose Rodriguez i nie mamy więcej łóżek - zmarszczyła brwi.
- Takie miałam polecenia od dyrektora i pani Martinez.
Ann zostawiła ją samą. Spiesznym krokiem wyszła na zewnątrz. Czekał tam na nią Will. Wyglądał bardzo przystojnie. Zmienił fryzurę na krótszą, nie golił się od kilku dni tak, że teraz na brodzie miał seksowny zarost, a w garniaku i pod krawatem prezentował się świetnie. Cmoknęła go krótko w usta i opadła na pięty. Był strasznie wysoki. Dziewczyny rzucały mu zapraszające, słodkie spojrzenia spod rzęs. Jones mroziła je chłodnymi spojrzeniami i ostentacyjnie zaciskała palce między jego palcami. Są parą od miesiąca.
- Wiesz, że mam w pokoju laskę z wymiany z Portugalii? - posłała mu pytające spojrzenie.
- A co z Rosie? - spojrzał na nią smutno.
No i właśnie o to chodziło. Rose. James zniknął na całe lato, a jej przyjaciółka wręcz wyparowała. Przynajmniej powiedziała gdzie jest.
- Nie mam pojęcia, ale tak cholernie za nią tęsknię! - jęknęła zrozpaczona.
- No to do niej napisz. Zadzwoń. Cokolwiek.
- Nie mogę. Przecież nie chciała żeby ktoś z nią jechał, ani ktokolwiek wiedział.
Spacerowali bez celu, rozmawiając, śmiejąc się i dyskutując o przyszłości. Mieli dość dobre humory i pogoda nawet dopisywała. I tak szli i szli ciesząc się swoim towarzystwem.

*

- Cholera jasna, mam gdzieś ten korek! Masz tu być za 3 minuty albo możesz wcale nie przyjeżdżać.
- Ależ paniczu James, przecież nie przefrunę nad tymi wszystkimi samochodami - próbował się bronić szofer, ale w starciu z wściekłym Adamsem nie miał żadnych szans.
- Od dzisiaj jesteś bezrobotny - warknął mężczyzna groźnie i rozłączył się gwałtownie. - Pierdolony dupek... - mruczał obelgi pod nosem.
Spędził z Rose 2 miesiące i nie miał najmniejszej ochoty wracać do Londynu, do dziwki Jones i sztywnej rodziny. Zakochał się w Portugalii, w Porto. Pokochał jasny pensjonat, tak przyjazny dla niego. Jej rodzinę, pogodę, jedzenie i urokliwe, białe kościółki, miasteczka, gwar targów, kolorowe chusty i piękne kobiety w skąpych bikini. Na początku, co prawda, ciężko mu było dogadać się z Rose, ale potem przywykła. W końcu mieszkał tylko piętro niżej, w najbardziej ekskluzywnym pokoju. Szału, co prawda, nie było, ale James go uwielbiał. I ten widok na Pacyfik... Co rano Adams ją budził i szli na spacer po plaży Potem wmuszał jej trochę jedzenia i cały czas nie odstępował jej na krok. Pilnował jej jak oczka w głowie. Potrzebowała go. A może to on potrzebował właśnie jej? Czasem zdarzało mu się przyłapać samego siebie na patrzeniu na jej długie rzęsy, kiedy była skupiona albo szeroki, szczery uśmiech, który starał się wywoływać albo, który pojawiał się, bo miała wyśmienity humor, ale jak można mieć inny humor w tak niesamowitym miejscu. Opalali się, pływali i zwiedzali. 



Rose chętnie ciągała go po urokliwych zatoczkach i pięknych zabytkach. Zaciągnęła go nawet do Lizbony. Teraz nie wiedział kto będzie się nią opiekował. Cała jej rodzina myślała, że z Rosie jest już okej. A kiedy wrócił do rzeczywistości, do deszczowego, zimnego, szarego Londynu stracił całą radość. Kopnął w jeden z koszy tak, że się przewrócił, a cała jego zawartość rozsypała się po betonowej płycie chodnika. Złapał szybko jakąś taksówkę i pospieszył się na rozpoczęcie roku. Co chwilę poganiał kierowcę warcząc i sycząc jakieś obelgi pod jego adresem. W końcu wysiadł przed szkołą zostawiając na siedzeniu jakieś 100£ więcej niż powinien i odszedł do campusu narzekając na wszystko co się da, nie pomijając pogody (naprawdę ładnej jak na Anglię, ale z Porto się nie równa), starego towarzystwa (dziwki Jones, kuzynki Atkinsona i wielu innych lasek), nowego towarzystwa (pierwszaków, których już wszędzie było pełno, nic nie wiedzieli, panoszyli się, a dziewczyny rzucały mu otwarte, zapraszające spojrzenia) tłustego angielskiego jedzenia i tego, że tak brakowało mu pysznej, angielskiej herbaty. Wszedł do apartamentu, trzasnął drzwiami i rzucił się na łóżko. Właśnie w takich chwilach potrzebował Claude. Kiedy wszystko frustrowało, irytowało, a brakowało mu tych emocji i tego jak mógł się z nią odstresować. Mógł się jeszcze z kimś pobić, ale, nie daj Boże, mógłby przegrać, a tego nie chce. Wypił zieloną herbatę z butelki, ubrał jeden z garniturów Armaniego i wyszedł. Za chwilę zaczynało się rozpoczęcie roku. Szedł przez plac niczym bóg seksu rzucając wszystkim pogardliwe spojrzenia zajął sobie miejsce w cieniu, w odpowiednim oddaleniu od ambony. Zaczął wypatrywać starych twarzy w nowym tłumie. Gdzieś Will całował Jones, skądś wzięła się tam Ashley, która rozmawiała z jakąś zrobioną laską. Nawet ładną, ale James gustował w naturalniejszych. Mignęła mu już wcześniej i nawet obiło mu się o uszy jej imię. Nazywała się Kelsey? Katie? Cami? Nie ważne. Ona też patrzyła na niego jak na mięso. Naiwna. Jeszcze w innym miejscu stali i rozmawiali kumple Stylesa z nim samym. Chyba czekali na Jones. Flirtowała z nimi jakaś Azjatka. Córka właściciela japońskiej restauracji. Sakura Chang. Ładna, ale zbyt płaska. Gdzieś stał Mike Collins i wpakowywał język do gardła jakiejś pierwszoklasistki, która nie wiedziała co ma robić, a chciała go odepchnąć. Stoczył się - przemknęło mu przez myśl. Dookoła zebrał się spory tłum. Uczniowie ustawili się w rzędach niedaleko podestu. Dyrektor zabrał głos:
- Drodzy uczniowie, grono pedagogiczne, zaproszeni goście, a także uczniowie z wymiany międzynarodowej. Tak, wymiany. W tym roku mamy zaszczyt gościć Cassię Cruz i Antonio Dominiqueza z Portugalii. Do Portugalii pojechali Rosallinda Rodriguez i Craig Lewis i będą przedstawiać tamtejszym uczniom naszą kulturę podobnie jak nasi goście przedstawią nam swoją. Następne kwestie: nasza szkoła w tym roku ma dostęp do pola golfowego państwa Adams. W tą przerwę letnią wyremontowaliśmy łazienki w zachodnim skrzydle campusu. W tym roku szkolnym, na przełomie maja i kwietnia odbędzie się wycieczka za granicę, propozycje przyjmują wychowawcy klas. Teraz pan Evans odczyta listę sal i wychowawców. Reszty informacji udzielą wam nauczyciele w klasach.
James uśmiechnął się pod nosem i odszedł w stronę szkoły. Idąc ramię w ramię z Cassią złapał ją za pośladek i z miną boga seksu wszedł do sali.

*

Jones szła obok Ashley. Scott wychwalała jakiegoś chłopaka i wrzucała na Cassię. Ciekawe jakim cudem dostała się do tej szkoły. W sumie to miała nadzianych rodziców, a kasa gra tu wielką rolę. Mamrotała coś właśnie o tym, że na pewno jest dobry w łóżku. Jaki jest przystojny, wysportowany, inteligentny, jak biegle włada językiem francuskim, najchętniej wyśpiewywałaby hymny na jego cześć. Jak można być tak pustym?! Ja się pytam: jak?!

Stały na końcu sali, pod tablicą była Cassia, a obok niej Antonio po jednej stronie i James po drugiej. Ash uparcie wpatrywała się w jednego z nich, wyraźnie ignorując słowa Evansa. Dominiquez był średnio przystojny i na pewno nie wyglądał jak typowy Portugalczyk. Miał bardzo jasne włosy, ciemne oczy i opaloną skórę. 
Ashley szturchnęła zasłuchaną Marie w żebra. Blondynka podskoczyła zaskoczona i rzuciła Scott spojrzenie pełne pretensji. Szatynka przewrócił oczami i westchnęła znudzona.
- Wiesz, że zawsze wygrywam? - uniosła brew.
- Nie bądź taka pewna siebie. Życie nie jest krainą spełniania życzeń - odparła, z założonymi rękami na piersiach, Anie.
- Widzisz go?
- Kogo?
- Jego - wskazała palcem na szatyna.
- No widzę, i co? - zmarszczyła brwi.
- Będzie mój.
- Skąd wiesz?
- Bo go chcę, a ja zawsze dostają to, czego chcę. Poza tym ta Portugalka na niego leci.
- I ty myślisz, że z nią wygrasz?
- Już mówiłam, ja ZAWSZE WYGRYWAM. Niezależnie od sytuacji.

Ann Marie prychnęła i wyszła z sali po skończonym wykładzie, którego kawałek jej umknął przez pustą szatynkę.

niedziela, 7 grudnia 2014

Rozdział 12 (długo wyczekiwany) +18

Gorące słońce Portugalii chyliło się ku zachodowi. Ciekawskie promienie wdarły się do pokoju i łaskotały Rose po nosie. Leniwie uniosła powiekę i rozejrzała się po pomieszczeniu. Jej pokój w pensjonacie w Porto był duży i przestronny. Przez okna wiecznie zasłonięte drewnianymi żaluzjami wpadało przyciemnione światło. Kremowe ściany ozdobione były wieloma pamiątkami, takimi jak zdjęcia czy stare kinowe bilety. Drewnianą podłogę przykrywało kilka nachodzących na siebie wzorzystych dywaników, co dodawało wnętrzu smaku. W centrum stało podwójne łóżko z delikatnym kremowym baldachimem. Prócz tego w pokoju była duża szafa z przesuwanymi drzwiami, toaletka i duże, drewniane biurko.
Portugalka przetarła oczy pięściami i usiadła na łóżku. Odkąd wczoraj przyleciała do domu nie myślała o Londynie. Teraz wszystko ją przytłoczyło. Harry w szpitalu, głód narkotykowy, widoczna chemia między Anie i Willem i James, który się o nią troszczył, opiekował. I ostatni incydent w szpitalu. Pomyśleć, że to wszystko zdarzyło się w przeciągu dziecięciu miesięcy...
Przejechała palcem po głębokiej, paskudnej ranie na dłoni.
- Rosie - usłyszała miękki głos swojego brata. - Chodź na kolację!


*



Ann Marie siedziała przy łóżku Harry'ego tępo wpatrując się w ekran telefonu. Po raz kolejny, już chyba piętnasty, czytała tę samą wiadomość. Jak to wyjechała? Bez słowa? Bez pożegnania? Styles jeszcze nie odzyskał przytomności, a ona właśnie straciła przyjaciółkę.
Wyglądał tak spokojnie kiedy spał. Delikatnie opaloną twarz okalały bujne loki, kurtyna rzęs opadała na policzki. Oddech współgrał z nieustannym pikaniem holtera i mieszał się z niespokojnym oddechem Jones. Anie zablokowała iPhone'a i odłożyła go na drewnianą półkę. Chwyciła, bezwiednie opadającą na kołdrę dłoń Hazzy. Pogładziła ją kciukiem i przysunęła do ust.
- Ile już tu siedzisz? - w drzwiach stała Gemma. Była zatroskana i bardzo martwiła się o stan zdrowia swojego brata.
- Od piątej rano - Marie słabo się uśmiechnęła. Oczy miała napuchnięte od płaczu i podkrążone ze zmęczenia. Między brwiami widniała poprzeczna zmarszczka. Straciła już przyjaciółkę, nie mogła stracić też przyjaciela. Will bardzo ją wspierał, w końcu też lubił Rose.
- Odpocznij. Nie spałaś w nocy.
- Tak samo jak ty.
Dziewczyny całą noc rozmawiały przez telefon. Nie miały siły się odwiedzić, a potrzebowały świadomości, że są blisko. A były blisko jak nigdy. 
- I tak nie odpocznę. Will poszedł mi po kawę - przejechała dłonią Stylesa po swoim policzku.

*
James od dawna chodził niespokojnie. Przecież nie chciał tego zrobić. A jeśli on się nie obudzi? W dodatku stracił z oczu Rose. Jak ma teraz pilnować, że się nie tnie? Ostatnio pokazała co potrafi i że żyletka nie jest jej tak potrzebna żeby to zrobić. I jeszcze obraziła się na niego i polazła nie wiadomo gdzie. Może był trochę zbyt impulsywny w stosunku do niej? Nieeee....
Rzucił się na swoje wielkie łóżko, w swoim wielki, pustym domu. Ściany pokoju miał pomalowane na intensywnie brązowy kolor. Królewskie meble w stylu Ludwika XVI zrobiono z hebanu. Skóra niedźwiedzia brunatnego pokrywała podłogę. Co z tego, że jest chroniony? James chce, James ma. Za kasę można wszystko. Ogromny marmurowy balkon wychodził na królewski ogród w ich dworze. Cała ściana wychodząca na ogród była przeszklona. Obok pokoju była ogromna, marmurowa łazienka z jacuzzi. Miał też szafę pełną zegarków firmy Rolex i spinek do mankietów. Ubrania najdroższych marek powieszone alfabetycznie według nazwisk projektantów widać było za kryształową szybą. 
Ułożył ręce za głową i zaczął wsłuchiwać się w błogą ciszę panującą w pomieszczeniu. Zdjął telefon z etażerki i zaczął obracać w palcach. Szklana tafla ekranu ślizgała się pod palcem wskazującym, a a skórzany tył blokował ruchy kciuka. Komórka zaczęła dość intensywnie wibrować. SMS od dziwki.

Nie wiem czy cię to obejdzie.
Rose jest w Porto.
Wyjechała bez słowa.
                                              Ann

- Kurwa - wysyczał przez zęby i rzucił iPhonem o najbliższą ścianę oddaloną o pięć i pół metra od brzegu łóżka. Nawet kawałek szkła pokruszył się na podłodze. 
Złapał się za włosy i mocno pociągnął za ich końce.
- Emmanuel! - ryknął. Słyszeli go chyba w całym zachodnim skrzydle. Po kilku minutach w drzwiach pojawił się smukły siwiejący mężczyzna, o śniadej cerze i blaknących, piwnych oczach i gęstym zaroście. Emmanuel Santiago był tu pracownikiem z największym stażem. 
- Tak, paniczu? - elegancko ubrany mężczyzna skinął głową i spojrzał wyczekująco na Adamsa.
- Kup mi bilet do Porto.
- Tak paniczu - skinął głową i zniknął za drzwiami. Szatynowi nie zadawało się pytań, nie sprzeciwiało mu się. Rozkazy Jamesa wykonywało się bez słowa, tylko z krótkim 'tak paniczu'. Jego służba bała się gniewu szefa. Zdarzyło się, że wściekły pobił mężczyznę lub wywlókł z domu kobietę i rzucił ją na kolana w błoto. Dlatego kucharki gotowały tylko zdrowo i to, co lubił panicz.
Pewnie zastanawiacie się dlaczego Jamesowi mają kupić bilet. Otóż państwo Adams zabrali ich prywatny odrzutowiec i polecieli do Afryki na weekend. Bo kto bogatemu zabroni? Prosta odpowiedź - bogatszy. Tylko, że w całej Anglii nie ma bogatszych osób od Adamsów.
James wstał i podszedł do garderoby. Wyciągnął błękitną koszulę Ralpha Laurenta, garnitur Armani, jedne ze swoich ulubionych spinek do mankietów i pasujący do reszty zegarek. Przeczesał palcami włosy i tak ubrany zszedł do kuchni w skrzydle wschodnim. Tam toczyło się życie. Służba miała tu swoje pokoje, znajdował się tam salonik, duży salon, dwupiętrowa biblioteka i pokój muzyczny, a w nim fortepian, pianino, skrzypce (ogólnie instrumenty dla całego kwartetu smyczkowego) i kilka fletów. Jak już wcześniej pisałam, biblioteka zajmowała dwa piętra. Jej księgozbiór był porównywalny do księgozbioru biblioteki narodowej, oczywiście pomijając historyczne materiały rodzinne. Były tu też pamiątki rodzinne takie jak sygnety, albumy, rzeźbione kości słoniowe, stare papiery firmowe. No i oczywiście serce domu, czyli kuchnia. Tam zawsze ktoś był, ale nie zawsze były to te same osoby. Niektóre się wycofywały, inne zostały zwolnione; zazwyczaj przez Jamesa, który miał muchy w nosie lub jego ojca, po którym synuś miał charakterek. Pani Adams zwykle zatrudniała pracowników i były to bardzo kompetentne osoby.
Zszedł do kuchni i poprosił Claude o kawałek ciasta. Claude była jego ulubioną służącą. Nie dość, ze ładną, kształtną, to jeszcze dość kumatą. Wiedziała kiedy czegoś potrzebował i kiedy ma przestać. Poza tym nie była taką płochą trusią.


Podała mu tort z galaretką i owocami i usiadła na przeciwko panicza.
- A panicz wybiera się na jakiś bal charytatywny?
- Nie ważne - przysunął się do niej. Wlepił spojrzenie w jej krągły biust wylewający się z dekoltu jej skąpego uniformu - czarnej mini, czarnej, wydekoltowanej koszulki z długimi rękawami i czarnej kamizelki z wąskimi klapami, na jeden guzik. Ciemne loki ściągnęła na czubku głowy w niechlujny kok. Jej jasna cera silnie kontrastowała z prawie czarnymi oczyma i malinowymi ustami.
- Mnie panicz nie powie? - ciągnęła go za język. Skończył kawałek, odsunął talerzyk i położył rękę na jej piersi, mocno ściskając. Masował ją przez tkaninę koszulki.
- Może - jeszcze mocniej zacisnął palce. Claude syknęła, a paniczowi wzrosło ciśnienie w spodniach. - Nie idę. Lecę do Porto, do koleżanki ze szkoły.
Brunetka poczuła się urażona i gwałtownie od niego odsunęła. Zmarszczył brwi i spojrzał na nią rozeźlony.
- Mam obowiązki, paniczu - rzekła chłodno. - Muszę iść.
Zgarnęła jego talerzyk, odwróciła się na pięcie i odeszła do kuchenki kręcąc pupą, w którą wlepiał palące spojrzenie.
- Claude, muszę do niej jechać. A nasz mały romans miał być bez zobowiązań.
Dziewczyna prychnęła i wymaszerowała z kuchni. Już miał otwierać usta żeby ją zatrzymać, kiedy przypomniał sobie, że Rosie jest sama jak palec, W Portugalii. No może nie taka sama, bo ma tam rodzinę, ale on jej nie może kontrolować i tu jest problem. Odwrócił się w stronę, z której przyszedł i zaczął krzyczeć, wyżywając się na wszystkich dookoła. Mała sucz. Przełożył kartę ze starego telefonu do nowego, zastępczego, który miał być prezentem dla Claude w ramach trzynastki*. Trzy nieodebrane, pięć wiadomości. Od kogo? Oczywiście od mamusi. Pewnie wracają. I po cholerę go o tym informuje? I tak go nie będzie kiedy wrócą do domu. Nigdy go nie ma, więc nie powinni odczuć jakiejś większej różnicy. Wszedł do pokoju, trzasnął drzwiami, uderzył pięścią w kruchą taflę lustra i roztrzaskał ją tak, że mniejsze kawałki wbiły mu się w rękę, a większe rozsypały po podłodze.
- Claude! - ryknął. A kiedy dziewczyna się zjawiła kazał jej opatrzyć swoją rękę, posprzątać i zamówić nowe lustro.
W pokoju cichym echem rozległo się pukanie.
- Wejść.
W pomieszczeniu zjawił się Emmanuel. Wyprostowany, w czarnym garniturze.
- Paniczu. Wszystkie loty zabukowane. Najbliższy wolny w przyszłym tygodniu.
- Nie ma wcześniej? - warknął rozeźlony.
- Nie paniczu. Dzwoniłem nawet na lotnisko.
- Dobra, polecę jutro odrzutowcem. Wyjdź. - i tyle lokaja widzieli.


*

Co za dupek?! Podnieca się moimi cyckami, a wkurwia, bo jakaś 'koleżanka ze szkoły' spieprzyła mu do Portugalii. Pewnie jest ruda, piegowata i ma wytrzeszcz. W dodatku płaska z przodu i z tyłu. (Z przodu deska z tyłu deska i już mamy dom dla pieska. Ale to nie może być o naszej Rosie. Ona jest Przepiękna.) Ale za to jaki on jest piękny... I jeszcze dobry w łóżku. Te i inne myśli krążyły w głowie brunetki.
- Claude! - rozeszło się echem po domu. Oho. Znowu coś od niej chce. Odwróciła się na pięcie i poszła szerokim, ciemnym korytarzem. Mijała stare obrazy porozwieszane na burgundowych ścianach i stukała wysokimi szpilkami (noszonymi na specjalne życzenie panicza żeby wyeksponować jej nogi) o hebanowe deski. Otworzyła dwuskrzydłowe drzwi i weszła do środka, a potem podeszła do jego łóżka, na którym leżał.
- Wyciągnij mi z komody kubańskie cygara. Są w najniższej szufladzie.
Dźwignął się na łokciach i przyglądał jej zgrabnej pupie opiętej czarną mini.
- Sam nie możesz?
- A i jeszcze mnie rozbierz. Spinki i zegarek - wyszczerzył zęby w jednym ze swoich typowych, wrednych uśmiechów.
Wykonała jego polecenia i siadła na nim okrakiem. Zdjęła z niego marynarkę i zaczęła rozpinać guziki koszuli, jeden po drugim. Zacisnął palce na jej pośladkach tak, że pisnęła; trochę z bólu, trochę z zaskoczenia. James uśmiechnął się z satysfakcją, w jego oczach pojawił się groźny błysk, a potem pocałował ją tak zachłannie, że straciła oddech. Następnie szarpnął nią i przewrócił tak, by to on był na górze. Claude jęknęła w jego usta. Rozerwał jej bluzkę i zaczął całować jej pełne piersi. Wplotła palce w jego włosy, a jej kręgosłup wygiął się w łuk jeszcze bardziej eksponując biust. Mężczyzna oblizał wargi. Zsunął się niżej całując jej brzuch. Składał mokre pocałunki, żądne jej ciała na podbrzuszu i dookoła pępka. Co jakiś czas zasysał skórę pokojówki zostawiając po sobie czerwone malinki, co jeszcze bardziej na nią działało. Jęczała coraz głośniej, a kiedy ścisnął jej piersi pierwszy raz krzyknęła. Zdarł z niej spódniczkę i koronkową bieliznę odsłaniając jej kobiecość. Ona sięgnęła do jego paska i z wprawą pozbyła się spodni razem z bokserkami Calvina Kleina. Jej oczom ukazało się jego wielkie przyrodzenie. Wszedł w nią gwałtownie, bez żadnej trudności (Przecież była jego zabawką nie od dzisiaj, a Marie nie musiał mówić całej prawdy w Paryżu.) i zaczął rżnąć jak zwykłą dziwkę, którą dla niego była. Wzywała głośno jego imię pomiędzy coraz głośniejszymi jękami. Przeżyła już dwa orgazmy i właśnie była bliska kolejnego, kiedy wyszedł z niej gwałtownym ruchem i za włosy przyciągnął do siebie. Z zawiedzioną miną, ale bez sprzeciwu wzięła jego kutasa do buzi. Ssała, lizała, całowała i drażniła dopóki nie skończył w jej ustach. Połknęła całe nasienie dławiąc się nim i członkiem. Zmęczona, z potarganymi włosami i rozmytym makijażem opadła na łóżko.
- Ubieraj się. Mam sprawę do załatwienia, a ty posprzątasz ten burdel.
Dużo się nie pomylił co do stanu pomieszczenia.
- Jakby panicz nie zauważył, podarł mi panicz ubrania - wiedziała jak należy się zachować i że w przeciwnym razie zostałaby ukarana seksem analnym.
Rzucił jej koszulę, a sam wybrał sobie coś z garderoby. Zabrał telefon i wyszedł, zostawiając ją samą z tym wszystkim. Na odchodne wymierzył jej jeszcze soczystego klapsa w lewy pośladek. Cóż... taka praca. Spodziewała się, że będzie sprzątać po seksie, ale nie spodziewała się, że będzie to jej seks z sześć lat młodszym paniczem.

Brązowooki szedł korytarzem do pokoju muzycznego. Gdzieś po środku drogi z sypialni stała ręcznie rzeźbiona, przeszklona szafka z poustawianymi pięcioma jajami Fabergé. James kiedyś zażyczył je sobie na święta. James chce - James ma - wszyscy w domu o tym wiedzieli. 
Telefon zawibrował mu w kieszeni.

Będziemy z tatą wcześniej. RPA nam się
już znudziło. Odrzutowiec będzie wolny już dzisiaj.
                                                     Całuję - mama.

Zaczepił pierwszą, lepszą służącą i kazał jej spakować swoje walizki. Po dwóch godzinach wylatywał już do Portugalii, a Claude przeklinała 'koleżankę panicza' jak tylko się dało i jednocześnie cieszyła się z kolejnej, cudownej przygody łóżkowej z tym Jamesem Adamsem.

~*~
Wiem, ze tęskniliście, ale ostatnio rozdziały pojawiają się tu tylko i wyłącznie dzięki Kasi, która mi ogromnie pomaga. Scenka łóżkowa jest moją pierwszą +18, więc gdyby było coś nie tak to przepraszam. 
* trzynastka w sensie trzynastej pensji wypłacanej w wakacje

I jeszcze tak ode mnie, spóźnione:

Wesołych Mikołajek i wielu prezentów!




niedziela, 9 listopada 2014

Rozdział 11

Dziękuję cierpliwym i przede wszystkim mojej Kasi, bez której rozdział byłby duuużo później. Znowu Was przepraszam za takie opóźnienie, ale opowiadanie nie jest napisane i piszę kiedy mam wenę ( głównie w szkole kiedy nie mam co robić na lekcjach). Mam też kiepską wiadomość dla fanów Rose: po tym rozdziale na jakiś okres zniknie ona z opowiadania. Nie męczę Was już, miłej lektury! - Lilka xoxo
~*~





Holmes Chapel, 05.07.2010
Harry właśnie wracał na kilka dni do domu. Stęsknił się za Gemmą i mamą. Potrzebował tych, na pewno nie do końca normalnych, kobiet. Miał już dość zgiełku miasta, w którym nigdy nie było do końca wiadomo co się dzieje. Tu ktoś prowadził śledztwo, tam rodziło się dziecko, gdzie indziej zapracowani ludzie gnali do pracy. Chciał się przywitać, odświeżyć, rozpakować. Generalnie odpocząć. Potrzebował tego. Uśmiechu Anne, ciepła rodzinnego i przekomarzania się z siostrą.
Wszyscy wylewnie się przywitali.
- Harry! - Gemma rzuciła mu się na szyję.
- Hej Gemm - uśmiechnął się chłopak. Siostra zawsze poprawiała mu humor. Z kuchni dochodził przyjemny zapach ciasta, a przedpokój owiał aromat świeżo parzonej kawy.
- Synuś! - Anne zaczęła kiwać się z Harrym w ramionach.
- Cześć mamo - zaśmiał się Hazza.
- Tak dawno cię tu nie było - Anne zaszkliły się oczy. - Kocham cię.
- Ja cię też mamo, ale puść mnie, bo mnie zaraz udusisz. - pani Styles zgasiła go jednym spojrzeniem bazyliszka. Chłopak pocałował ją w czubek głowy i pomaszerował do salonu. Rozsiadł się wygodnie przed telewizorem i przyciągnął do siebie swoją siostrę. Tęsknił za nią jak cholera.
- Gemmuś, jak ja cię kocham - cmoknął ją w policzek. Gemma wbiła mu łokieć między żebra.
- Hazziu, ja ciebie też - uśmiechnęła się słodko, a w oczach zapłonęły jej ogniki. Jak on nie znosił tego zdrobnienia, kojarzyło mu się z paziem w za ciasnych rajtuzach.
Prychnął i poszedł na górę, udając obrażonego. Tak naprawdę potrzebował izolacji, to dlatego tu przyjechał. Położył się na łóżku z rękami za głową. Wciągnął z sykiem powietrze i wstrzymał je w płucach. Po kilku chwilach wypuścił je z dużym oporem. Wszystko w środku bolało go z niedotlenienia. Leżał tak w niczym niezmąconej ciszy dobry kwadrans, kiedy, jak strzała, przeciął ją dźwięk przychodzącego SMS-a. Odblokował telefon jednym przeciągnięciem palca i odczytał wiadomość. Nagle zerwał się z miejsca i wypadł z domu. Podbiegł prosto do auta i pojechał, jak na złamanie karku, do Londynu.
Jak? Dlaczego? Przecież tyle co wrócił, więc po co jakaś siła przyciąga go do tego miasta? Dlaczego ona tam trafiła? Co musiała sobie zrobić? Z jakiego powodu? Tyle pytań ciążyło w jego głowie, a na żadne nie umiał znaleźć odpowiedzi. A może to jakiś żart? Nieee... nie możliwe. Nikt przy zdrowych zmysłach nie robi sobie żartów z tak poważnej sprawy.
Do londyńskiego szpitala dotarł po półtorej godziny. Wchodząc po schodach potknął się na ostatnim stopniu. Nad nim rozległ się stłumiony śmiech. Styles otrzepał ręce i spojrzał do góry. Ze szpitala wyszedł Adams, który widział to wszystko.
- Czego się gapisz? - warknął Harry.
- Spóźniłeś się, już po godzinie odwiedzin.
- To może powiedz mi co jej jest?
James zaprosił go na spacer nad Tamizę. Szli razem, ramię w ramię, w milczeniu, z kamiennymi twarzami. Obaj mieli ściągnięte w kreskę usta i poprzeczną zmarszczkę między brwiami. Styles, bo zastanawiał się co jest Rose i dlaczego dowiaduje się o tym jako ostatni. Adams, bo wiedział dlaczego i z jakiego czyjego powodu trafiła do szpitala. Ich ciężkie oddechy mieszały się ze zgiełkiem miasta. Stawiali równe, metrowe kroki, przemierzając stolicę Wielkiej Brytanii. Zaszli do miejsca, w którym kiedyś był Lou.
- Więc... Powiesz mi wreszcie co jej się stało? I dlaczego? - niecierpliwił się Styles.
- Ty już wiesz dlaczego - syknął James.
Podszedł do zielonookiego i popchnął go tak, że tamten się przewrócił. Głowę miał przy brzegu rzeki, tuż obok szklanej butelki, a loki rozrzucone po wilgotnym piachu. James padł na niego i unieruchomił przeciwnika kolanami. Zaczął okładać go pięściami na oślep. Nie patrzył czy trafia w twarz, tors, szyję, czy nawet piach. Harry bronił się i wiercił, ale zablokowany nie wiele mógł.
- Przez ciebie... - sapał James między ciosami. - ...się cięła... - rozcięta warga. - Prawie umarła - złamany nos.
Mocne uderzenie w przeponę. Harry przestał się bronić, przyjmował każdy cios, coraz ciężej było mu złapać oddech. Z każdym uderzeniem jego krew rozlewała się po piasku. Adams w furii bił go bardzo mocno, wręcz się na nim wyładowywał. Twarz Harry'ego stawała się coraz mniej rozpoznawalna. Pokrywała się kolejnymi fioletowymi, żółtymi, zielonymi i czarnymi siniakami, rozcięciami i opuchlizną. Ubrudzone piachem włosy przesiąkły potem, wodą i krwią, bezwładne ciało drgało od resztek adrenaliny pod brudnym ubraniem. James pobił go do nieprzytomności. Zmęczony padł obok Harry'ego i usiadł na piętach. Schował twarz w dłoni, a drugą odgarnął mokre od potu włosy.
Co on najlepszego zrobił? Co nim kierowało? Przecież miał nie ulegać emocjom, miał mu tylko w jak najpodlejszy sposób powiedzieć o tym co się stało. A nie tak, nie chciał go skatować...
Wybrał numer do Jones. Za każdym razem odrzucała połączenia.
- Kurwa - rzucił sucho. Zadzwonił jeszcze raz; tym razem łaskawie odebrała po czterech sygnałach.
- Czego?
- Styles leży pobity nad Tamizą - spojrzał na swoje knykcie pokryte dopiero co zasychającą krwią. - Cameron Street, naprzeciwko obuwniczego.
- Będę za chwilę - rozłączyła się.
Czekając na nią przestępował niecierpliwie z nogi na nogę i rysował wzorki czerwoną cieczą na grzbiecie dłoni. Ukląkł nad brzegiem i zaczął czyścić paznokcie i ręce z krwi. Moczył je w brudnej wodzie rzeki. Podjechała Ann Marie i zatrąbiła. Po usłyszeniu klaksonu podskoczył w miejscu i odwrócił się w stronę ulicy. Założył sobie ramię Harry'ego na szyję, a ręką objął go w pasie i tak zaciągnął do samochodu, po czym ułożył na tylnym siedzeniu. Zawieźli go do szpitala. Pielęgniarze wnieśli go do sali. Trafił na OIOM. Anie nie odzywała się do Jamesa, który cały czas ciągnął się za włosy. Nie odpowiadała mu nawet, kiedy pytał czy chce kawę, a sam wypił chyba z pięć w ciągu godziny. Cały czas uporczywie czyścił paznokcie. Czekali na lekarza, na krótką informację w jakim jest stanie. Nie żeby szatyn się przejmował lokatym, ale bał się, i to bał się jak cholera, reakcji Rosie. W końcu lekarz wyszedł na zewnątrz. Jones podbiegła do niego i zaczęła się wypytywać o stan zdrowia przyjaciela.
- Trzy żebra złamane, nos też, lekkie wstrząśnienie mózgu, i jeszcze krwiak. Dobrze, że go przywieźliście od razu - uśmiechnął się w stronę Jamesa. - Wyjdzie z tego. Jeśli chcecie, to możecie iść do waszej przyjaciółki, bo chłopak się teraz nie obudzi. Ann została w miejscu, gdyż bała się odwiedzić Rose, za to James od razu zerwał się i poszedł za szklane drzwi pomieszczenia, w którym leżała. Jeszcze nie spała. Była bardzo skupiona na książce, którą czytała. Nie zauważała nikogo, ani niczego co się działo poza powieścią. Wśliznął się i usiadł na brzegu łóżka, na którym leżała.
- Wypisują cię jutro - odezwał się miękkim basem. Podskoczyła w miejscu i schowała książkę pod kołdrę tak, jak nie raz w Portugalii chowała je, żeby mama, czy tata nie widzieli, że czyta po nocy.
- To ty - uśmiechnęła się słabo. - Kto cię tu wpuścił? Jest po godzinie odwiedzin.
- Mam swoje znajomości - wyszczerzył się szeroko. Jak ją tym denerwował, swoim zarozumialstwem i nadmierną pewnością siebie. Swoją nachalnością, osobowością i tym, że zawsze robi co chce nie patrząc na innych i to, jak inni reagują na jego działania.
- A jakie?
- Nie ważne - chciał ukryć wiadomość o Harrym. - O czym ta książka?
- W dużym skrócie? O torturowanych dzieciach.
- Dużo się dowiedziałem - skomentował z sarkazmem. - Z resztą i tak nie czytam.
- Upośledzasz swoją wyobraźnię.
- Gdybyś tylko wiedziała co ja sobie potrafię wyobrazić, to byś się za głowę złapała.
- Niech zgadnę: seks, dziwki i alkohol?
- To tylko mały odsetek. - sięgnął ręką do krocza. - Chciałabyś spróbować?
- Jesteś okropny - schowała twarz w dłoniach.
- Prawdziwy, słońce - cmoknął w powietrzu i zaczął coś majstrować przy kroplówce. Kręcił coś przy haczyku. - To jak? Chcesz? Już sobie wyobrażam jak byłoby nam dobrze... Mmm...
- Jesteś koszmarny - powiedziała bardziej do siebie, bo on jej nie słuchał.
- Przyjechać po ciebie jutro? - zmienił nagle temat.
- A nie będzie to dla ciebie problem?
- Żaden. To pa - schylił się żeby pocałować ją w policzek. Rosie niefortunnie odwróciła głowę, chcąc uniknąć jego ust na swoim ciele, niestety tym sposobem jego wargi przykleiły się do jej. - Dobrze smakujesz - oderwał się od niej i oblizał usta. Wyszedł z ogromnym uśmiechem nucąc coś pod nosem.



*
O godzinie szóstej pielęgniarki obudziły Rose, która musiała iść na jakieś głupie badania przed wypisem. Przy okazji dowiedziała się, że jakiś jej znajomy jest w szpitalu, ale nie było czasu myśleć kto i się tym zamartwiać, bo pobieranie krwi nie należało do przyjemnych czynności, a tu robiono jej to prawie codziennie. Jeszcze jej żyły zawsze uciekały przed strzykawką, mimo, że były bardzo widoczne. Trzeba też sprawdzić, czy w testach nie wyszło, że ćpała, odebrać zaświadczenie o pobycie w szpitalu i skierowanie na tandetną grupę wsparcia, dopiero wtedy może spakować swoje rzeczy i skierować się po wypis. Czas dłużył jej się tak nieubłaganie. Coraz bardziej chciała się dowiedzieć kto trafił tu podczas jej pobytu i go odwiedzić.
Po badaniach poszła do doktora Blakelee zapytać o salę, w której leży jej kolega. I tak musi czekać, więc żeby się nie zanudzić poszwenda się po szpitalu. 
- Lokaty chłopak leży w sali 7 na parterze - uśmiechnął się ciepło. - Tylko nie wychodź nigdzie bez wypisu.
Pomaszerowała na parter i zajrzała przez szklane drzwi, takie same jak te do 'jej' sali. W środku leżał zmasakrowany chłopak w gipsie. Ciemne kędziory opadały mu na oczy. Podbite, opuchnięte. Patrzył się w sufit przygaszonym wzrokiem, a zamglone tęczówki nie lśniły tak intensywną zielenią jak zawsze. Marszczył brwi i czoło wyraźnie zastanawiając się nad czymś. Rodriguez już chciała wejść, pchnąć drzwi, kiedy uświadomiła sobie, że może nie bez powodu urwał z nią kontakt, nie bez powodu jej nie odwiedził ani razu. Złapała rękę, którą trzymała na szybie i przyciągnęła ją do piersi. Odwróciła się na pięcie i pobiegła do 'swojej' sali. Akurat czekała na nią pielęgniarka, żeby zrobić świeży opatrunek. Na stoliku przed łóżkiem zostawiła szczypce, gazy, pojemnik z jodyną, bandaże, i nie wiadomo po co - skalpel. Usiadła na łóżku i wystawiła rękę w stronę kobiety. Ta opatrzyła jej przedramię i wyszła zabierając ze sobą jodynę. Nie minęło kilka minut, a do pokoju wszedł Adams.
- Wiesz co się stało Harry'emu? - zapytała zamyślonym, słabym głosem.
- Skąd mam wiedzieć?! - zareagował ostro, gwałtownie.
- Gdzie się podział twój wcześniejszy humor? - zdziwiła się jego tonem. Usiadł na krześle na przeciwko niej. Niestety nie na długo.
- Kuźwa wyparował - wstał przewracając taboret. Nie rozumiała. Dla Ann zawsze był oschły i zimny, dla niej trochę też, ale tylko przy Marie. Ostatnio tak dobrze się dogadywali, mimo tego, że denerwował ją na każdym kroku i był upierdliwy, to zawsze życzliwy lub sarkastyczny. 
- Dlaczego pokazujesz innym jaki jesteś zimny i wyrachowany?
- A może jestem taki na prawdę? O tym nie pomyślałaś? Może ja nie mam serca, może nie jestem tym twoim, pierdolonym ideałem?
- Masz serce, a w twoich żyłach płynie krew, taka jak moja. Chcesz się przekonać i zobaczyć? - wzięła skalpel i zrobiła głębokie cięcie w dłoni. Z rany popłynęła ciurkiem czerwona ciecz. - Zobacz, taka sama jak ta, która jest i w twoich żyłach. - podeszła do niego i krwawiącą ręką dotknęła jego torsu w miejscu, gdzie znajduje się serce. - Bije, ja je czuję.
- Proszę, przestań. Błagam.
- A, więc jednak... - odwróciła się i odeszła.
Trzasnęła drzwiami i wybiegła zgarniając wypis z portierni. Skierowała się do najbliższego banku. Wypłaciła wszystkie swoje oszczędności i pojechała taksówką na lotnisko. Najbliższym lotem wróciła do Porto. Na miejscu wykonała krótki telefon do mamy, że jest w domu i żeby ta też przyleciała oraz wysłała SMSa  do Jones.

Wróciłam do Portugalii. Nie wiem na jak długo. 3maj się słońce. 


poniedziałek, 27 października 2014

Informacyjnie

Blog będzie miał +/- 30 rozdziałow i epilog, jeśli będę miała wenę, z dwoma zakończeniami. Rozdziały nie są jeszcze napisane, ale rozplanowane, więc może sie co nieco pozmieniać. Nie bójcie się. Jeśli tylko będę miała czas wrócę do was z nowym opowiadaniem, które, tak na marginesie, jest w trakcie tworzenia. Opowiadanie to będzie o nieco innej tematyce. :)


sobota, 18 października 2014

Rozdział 10

Nie bądźcie źli, że tak długo, ale to rozdział przejściowy. Wprowadziłam tu kolejną postać, która delikatnie utrudni życie naszych bohaterów. Poznacie Willa z innej strony. W sumie sporo się go tu znajdzie. Rozdział też odrobinę różni się od pozostałych, podobnie jak kilka następnych. Posty będą trochę inne ze względu na małe odstępy czasowe między akcją jednego i kolejnego. Co tu więcej pisać - miłej lektury! :*
~*~





01.07.2010, Portsmouth

- Ashley, jak się cieszę, że przyjechałaś - pani Atkinson rzuciła się w ramiona siostrzenicy.
- Cześć ciociu - zachichotała nastolatka. Zaraz potem pstryknęła na Willa i wskazała swoje bagaże. Spojrzał na nią jak na idiotkę (dużo się nie pomylił).
- Żartujesz sobie ze mnie?! - warknął zirytowany. Nienawidził być traktowany jak służący, w szczególności w SWOIM domu i nienawidził swojej kuzynki, zawsze tak faworyzowanej przez jego mamę.
- Nie - założyła ręce na piersiach. Mikroskopijnych. Scott była wysoką, chudą szatynką o oczach jak dwa czarne węgle. Płaską z przodu i z tyłu. Raczej nie inteligentną, lubiącą zakupy i kolor różowy, stereotypową nastolatką. Jej smukłe, zadbane dłonie zakończone akrylowymi paznokciami w kolorze brzoskwiniowym ściskały ramiona. Zakrywała je cienka, biała, luźna bluzka z długim rękawem na stójce. Na nogach miała mini w odcieniu pudrowego różu. Stopy przykrywały brązowe sandałki na szpilce. Pomijając spódniczkę nie wyglądała tak źle. - Więc... No rusz się - wykonała ręką taki gest, jakby odganiała muchę.
- Królewno, tu służby nie ma - prychnął. - Sama wszystko robisz, więc jeśli nie chcesz zostawić tu swoich bagaży, to się rusz, bo - spojrzał w niebo - Zbiera się na deszcz. 
Atkinson odwrócił się na pięcie i wszedł do domu zostawiając Ashley samą sobie. Will zatrzymał się w kuchni, ukroił kawałek ciasta i nastawił wodę na kawę. Usiadł przy stole i wybrał numer do Jones, która odebrała po trzech sygnałach.
- Hej, co robisz?
- No, hej. Zależy co chcesz.
- Mam propozycję nie do odrzucenia - wyszczerzył zęby do telefonu.
- Dajesz.
- Przyjedź do mnie.
- Oddzwonię jeszcze. Pa - cmoknęła, a po chwili można było usłyszeć długi, ciągły sygnał przerwanego połączenia. Do pomieszczenia weszła Ash męcząc się z ogromnymi, wściekle różowymi walizkami. Zostawiła je na środku kuchni i wlepiła spojrzenie w Willa. Woda się zagotowała, a on zaparzył sobie czarną kawę, ukroił kolejny kawałek ciasta i zaczął przeglądać zdjęcia w telefonie. Tyle się wydarzyło od ich pierwszego spotkania, jego i Ann Marie. Zaprzyjaźnili się, ale jemu to nie wystarczało. Już wtedy było mu jej szkoda, a on dalej ma swoją umowę z tym kretynem, swoim przyjacielem. I Will rozumiał, że James chce dokopać Ann, ale jego zdaniem przesadzał, a poza tym naprawdę lubił dziewczynę. Lubił, lubił. 
Szatynka dreptała wokół stołu. Z każdym krokiem jej różowa spódniczka opinała się na jej chudym tyłku.
- Czyli co? Będziesz mnie ignorował? - zapiszczała, a jej twarz wykrzywiła się w dziwnym grymasie.
- Dokładnie - uśmiechnął się szeroko i wyszedł. Zza ściany dobiegł go dźwięk tupnięcia szpilką. Ulubienica pani Atkinson była traktowana w tym domu jak porcelanowa lalka i tylko William miał ją w dupie. Jego mama traktowała Scott jak córkę, której nigdy nie miała, a zawsze chciała mieć. Nie. Ona traktowała ją lepiej niż córkę. Szatynka dostawała wszystko co chciała, kiedy chciała. Więc teraz też powinna, a jednak nie. Telefon blondyna zaczął wibrować.
- Tak, słucham? - zapytał uprzejmie.
- Will, nie przyjadę. Rose jest w szpitalu! - wysapała Ann.
- Ale jak to?! - z wrażenia oparł się o fotel.
- Po prostu tu przyjedź. Ulica Shakespeare 20.
- Będę.
Szybko się rozłączył, podrzucił kluczyki do samochodu w dłoni i wybiegł z domu. Jechał łamiąc wszelkie ograniczenia prędkości, ale mimo tego droga dłużyła mu się w nieskończoność. Mimo tego, że to Rose leżała w szpitalu, on jechał sprawdzić, czy Ann Marie przypadkiem coś się nie stało, była taka roztrzęsiona jak z nim rozmawiała. Minęło półtorej godziny nim dotarł do stolicy. Wpadł do szpitala i jak najszybciej dopadł do drzwi, przy których siedziała Annie. Była blada i zmarznięta, a może tylko trzęsła się ze strachu? Nie jadła od rana, i płakała, nie mając odwagi wejść do środka. Obwiniała się za każdą jej szramę, za każdą bliznę. Mogła się bardziej zainteresować, mogła zareagować, mogła zaopiekować się Rose tak, jak jej przyjaciółka opiekowała się nią. Blondynka przyłożyła dłoń do szyby szklanych drzwi. Will podszedł do niej i objął pokrzepiająco ramieniem, a ona nawet nie zwróciła na niego uwagi, co go dość mocno ubodło, mocniej, niż kiedykolwiek przypuszczał. Chciał, żeby była kimś więcej, kimś bardziej, ale to nie mógł być ten moment. Za bardzo przejmowała się ich przyjaciółką. 
Właśnie, Rose, ona nie oceniała go, nie patrzyła na niego z góry. Nigdy nikogo tak nie traktowała. Zawsze wszyscy byli równi, nieważne, czy był to kujon w okularach, którego wszyscy szykanowali, czy kapitan szkolnej drużyny koszykarskiej, albo lala naczelna szkoły. Choć teraz nie potrafił jej ocenić źle, to gdzieś głęboko nie był tu dla niej, a dla własnej pewności. Źle się z tym czuł. Spojrzał przez szklaną taflę. Leżała, a jej kawowe loki rozrzucone były po poduszce. Przy jej łóżku siedział Adams. Miał podkrążone oczy, musiał siedzieć tu całą noc. James był kolejnym powodem, dla którego ani Will, ani Ann nie potrafili się zebrać w sobie, żeby wejść do środka. Szatyn wyszedł rzucając wyzywające spojrzenie rówieśniczce i ciągnąc ją na stronę. 
- Z kim spotykała się w przeciągu pół roku? - jego głos był wyprany z emocji, zmęczony życiem.
- Teraz spotyka się z niejakim Christopherem Dickensem, wcześniej była ze Stylesem.
- Masz jakiś kontakt z tym Dickensem? - złapał ją za nadgarstek.
- Nie. Mogę już iść? Są wakacje, a ja miałam nadzieje, że chociaż teraz nie będę musiała patrzeć na ciebie - ostatnie słowo wypowiedziała z jadem.
- Idź, nikogo nie ma u Rosie.
Blondynka rzuciła mu mordercze spojrzenie. Jakim prawem on ją tak nazywa? Odwróciła się, odrzuciła jasne kosmyki do tyłu i już miała odchodzić, ale poczuła zimne palce coraz mocniej ściskające jej nadgarstek. Syknęła i szarpnęła ramieniem, wyrywając rękę z uścisku chłopaka. Weszła do sali, w której leżała jej przyjaciółka. Przysiadła na brzegu szpitalnego łóżka i chwyciła dłoń Rodriguez. Z napuchniętych oczu Marie na wilgotny policzek skapnęła słona łza. Wyszeptała ciche 'przepraszam' i pogładziła policzek nieprzytomnej Portugalki. Znowu zaczęła się o wszystko obwiniać: o swoją ignorancję, o każde jej cięcie, bliznę, nawet łzę, bo gdyby nie Jones, Rosie nigdy nie poznałaby Harry'ego i nigdy przez niego nie wylałaby nawet jednej łzy. Równomierne pikanie holtera drażniło uszy dziewczyny znajdującej się w pokoju. Rose zaczęła się budzić czując ciepło bijące od ciała Marie. Z jej pełnych ust wydobyło się ciche ziewnięcie, a na wargi wkradł cień uśmiechu. Wąsy tlenowe łaskotały ją pod nosem. Zeszłej nocy bardzo bolała ją głowa, więc była pod mocnym wpływem morfiny i środków nasennych. Kiedy otworzyła oczy zdawała się nie rozpoznawać twarzy przy niej.


- Doktor Blakelee? - powiedziała z uśmiechem.
- Annie i Will - Atkinson wszedł przez drzwi. Wszystkie mięśnie Rose się spięły na dźwięk ich imion. Mieli nie wiedzieć, miała jak najszybciej wyjść i udawać, że nic się nie stało. 
- Skarbie, jak się czujesz? - zapytała Ann słabym głosem. - Adams dzwonił, że tu jesteś.
- Dobrze wiedzieć - warknęła mrużąc oczy -  A czuję się dobrze. Nie wiem co tu jeszcze robię. 
- Chciałabyś się z kimś zobaczyć? Może z mamą, albo Chrissem?
- A mógłbyś to dla mnie zrobić? - uśmiechnęła się do Willa -  Zadzwonić do Chrissa?
Jones skrzywiła się na myśl, że jej przyjaciółka woli się spotkać z jakimś gburem, który nawet nie raczył się pojawić w szpitalu, niż z nią, czy własną mamą. Chłopak tylko skinął głową i wyciągnął dłoń w stronę szatynki, która nabazgrała mu coś na jej grzbiecie. Czy chciała się z nim zobaczyć? Nie, chciała się upewnić, czy dalej będzie dawał jej dragi. Will wyszedł zostawiając dziewczyny same, ale nie na długo, bo kilka minut później na salę wszedł doktor Blakelee i wyprosił Ann tłumacząc, że Rosie musi odpoczywać. 
Na korytarzu siedział James. Miał łokcie oparte o kolana i twarz schowaną w dłoniach. Najwyraźniej nie miał zamiaru zrezygnować. Jones usiadła tuż obok, tak blisko, że stykali się ramionami. Miała już dość i mimo tej całej nienawiści wiedziała, o co chodziło szatynowi.
- Wiem co chcesz zrobić i znam odpowiedź, ale zanim jakkolwiek zareagujesz, obiecaj mi, że nie zrobisz niczego pochopnie - wyszeptała.
- Co niby wiesz? Ja jako jedyny się nią interesowałem, mimo, że nawet mnie nie lubi. Co możesz, kurwa, wiedzieć?! - zirytował się. Sięgnął dłonią do włosów i pociągnął za ich końce.
- To przez Stylesa tak cierpi i nie, nie ma go obecnie w Londynie. Nie powiem ci gdzie jest. - Wstała i wyszła ze szpitala. Wysłała Adamsowi krótkiego SMS-a.

Przepraszam. Przepraszam za wszystko. Za to, że się z Tobą przespałam, za to, że nie interesowałam się niczym poza własnym tyłkiem i za to, że Ty zostałeś obarczony opieką nad MOJĄ najlepszą przyjaciółką, mimo, że to ja powinnam się nią zająć. Szczególnie po tym, jak Rosie opiekowała się mną gdy byłam chora. Przez Twoje gierki, tak na marginesie. Po prostu przepraszam.


Pobiegła do najbliższego pubu i zamówiła kolejkę. Ludzie patrzyli na nią krzywo, a ona pochłaniała kolejne porcje wódki. A miała nie pić. El jej nic nie zrobi, na szczęście. A co zrobi Adams Hazzie? Może choć tak naprawi swoje winy względem Rosie, ale wtedy straci swojego Hazzę. Czuła się z tym okropnie. Nie potrafiła utrzymać przy sobie ludzi, na których jej zależy. Jeszcze ciąża Lisy. Tego jest za dużo, tych wszystkich problemów. 


*
- Stary ja się wycofuję.
- Ej, nie taka była umowa. Ty mi pomagasz, a ja tobie.
- Wycofuję się i tyle. 
- Stracisz na tym, uwierz mi stracisz sporo przez jakąś głupią dziewczynę, a tego nie chcesz.
- Nie ty decydujesz czego chcę. Nara. 
- Miałeś zdobyć jej zaufanie i pogrążyć, a ty się zakochałeś jak frajer. - Ale on już go nie słuchał. Wyszedł po pierwszym słowie kolegi z głośnym trzaskiem. Gdyby Will wiedział, ile jego Jones ma za uszami posłuchałby kolegi, ale on się ślepo zakochał. 
Do szpitala wbiegła Scott stukając swoimi sandałkami. Mimo, że Adams nie gustuje w dziewczynach cierpiących na płaskodupie zwrócił na nią uwagę. Ciężko byłoby nie. Pytała każdego czy nie widział jej kuzyna, opisywała go jako barczystego blondyna trochę przygłupiego i zarozumiałego. A robiła przy tym tyle hałasu ile słoń w składzie porcelany. Kiedy podbiegła do brązowookiego, żeby pytać po raz enty o to samo, zauważyła znajomą twarz dziewczyny, z którą kiedyś się kolegowała. Co prawda w zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze nie była tak piękna i nie miała tak kobiecej figury, lecz była jedyną osobą, którą Ash kojarzyła w tym wielkim mieście pełnym różnych narodowości. Jak ona miała na imię? Ronnie, Rea, Rose? Chyba Rose, tak.
Przybrała najseksowniejszą (swoim zdaniem oczywiście) pozę i podeszła wolnym krokiem do Adamsa. 
- Przepraszam - odezwała się przesłodzonym głosem. - Widziałeś może mojego kuzyna? Wysoki, barczysty..
- Daruj sobie. Nie widziałem go. Atkinson wyszedł stąd po kłótni ze mną jakiś czas temu. I nie rób takich oczu, bo w ten sposób mi nie zaimponujesz.
- Masz pożyczyć telefon? - od razu zmieniła ton. 
- Ta, poczekaj, odblokuję. - wyciągnął swojego iPhone'a, wpisał kod i podał aparat dziewczynie. Wybrała numer do blondyna. Za pierwszym i drugim razem złapała ją poczta: Tu William Atkinson jeśli jest coś tak ważnego, żeby mi przeszkadzać w czymkolwiek, co robię; nagraj wiadomość. Za trzecim odebrał po trzech sygnałach:
- Czego chcesz kretynie? - warknął.
- Może zwracałbyś się do mnie z szacunkiem? Jestem w Londynie, twoja mama mnie tu przywiozła, bo podobno jakaś twoja koleżanka jest w szpitalu. Ciocia miała coś do załatwienia, a ja, według niej, mam poznać twoich przyjaciół. Gdzie jesteś? 
- W pubie za rogiem. Czemu, do cholery, dzwonisz z telefonu tego kretyna?
- Bo 'ten kretyn' jako jedyny cię znał, w tym śmierdzącym i sterylnie białym szpitalu. Mogę przyjść? Czy przyjdziesz pod szpital?
- Będę za chwilę, czekaj na mnie.
Rozłączyła się i oddała telefon szatynowi. Wyszła kręcąc chudym tyłkiem i stukając obcasami. Will przyszedł po nią chwilę później i razem poszli po Annie. Siedziała przy barze i sączyła już piątą kolejkę. Miała podkrążone oczy, nieułożone włosy i flirtowała z barmanem - dość tęgim facetem z wysokim czołem, zakolami i włosami w kolorze marchewki, koło czterdziestki. Musiała być nieźle pijana. Zapłacił za jej alkohol i wyszedł. Jeszcze tylko krótki telefon do pani Rodriguez i mogli jechać do domu Jones. Ashley i Will odstawili zlaną w trupa dziewczynę do domu i odjechali. 


- Ann, Ann - Elisabeth klepała swoją siostrę  po twarzy. 
Może ich matka się zmieniła, ale jednak nie dla swojej pierworodnej. Pani Jones nawet nie wiedziała gdzie i w jakim stanie znajduje się Marie.
- Eli? - uśmiechnęła się pod nosem. - Jak tam dzidziuś?
- Leż, jesteś pijana - pogładziła jej czoło.
- Już nie - zerwała się i gwałtownie podniosła do pozycji siedzącej. Zakręciło jej się w głowie i musiała ją podeprzeć na rękach. Ustabilizowała swoje zawroty głowy i położyła się z powrotem.
- Pójdę spać. Odpocznę  - ziewnęła i zamknęła oczy.
Lisa zeszła na dół żeby obejrzeć ostatni odcinek Americas' Next Top Model. Usiadła na starej, wygodnej kanapie, włączyła telewizor i pogładziła lekko wypukły brzuch. W końcu to już czwarty miesiąc. Nie chciała tej ciąży, tego dziecka, ale jakoś dziwnie się do niego przywiązała. Każdy delikatny ruch maluszka, czy, wyczuwalne przez nią, bicie maleńkiego serduszka były cudownym przeżyciem. Obejrzała ANTM, godzinny odcinek Pretty Little Liars. W trakcie Big Brother'a przerwał jej dzwonek do drzwi. Do pokoju wszedł ojciec dziecka, Liam. Przywitała go krótkim cmoknięciem w policzek i zaprosiła na sofę.
- Jak się czuje mój mały Mike? - pogładził brzuch dziewczyny.
- Dobrze. Dlaczego Mike? - zmarszczyła brwi; to imię było okropne.
Poza tym Lisa marzyła o córeczce. Ślicznej, czarnowłosej, o oczach Liama. Byłaby inteligentną, oczytaną, wysportowaną i nie tak idealną jak jej siostra, normalną dziewczynką.
- Bo Mike będzie grał w kosza - wyszczerzył się chłopak.
- Ale moja córka będzie ciorać w gałę - cmoknęła go krótko w usta.
- No, nie wiem, nie wiem. - i zaczęły się łaskotki.
Krzyki i piski dziewczyny słychać było w całym mieszkaniu. Śmiech niósł się po domu.
- Spokój, spokój - do pokoju weszła Eleanor. Nie była zachwycona perspektywą nowego domownika, a już na pewno nie dwóch. Jednymi słowy - nie chciała wnuka. Przecież jest jeszcze młoda.
- Uspokójcie się, bo bachorowi jeszcze się coś stanie.
W pokoju zapanowała grobowa cisza. Elisa i Payne wpatrywali się, z lodem w oczach, w panią Jones.
- Nie ma pani prawa - syknął Liam.
- Ja nie mam prawa?! Ja?! - gęsto gestykulowała rękoma. - To TY narobiłeś bachora i to TY się wpraszasz do naszej rodziny. Mam CIĘ dość. Jesteś tylko gnojkiem i gówniarzem, bez żadnego wykształcenia.
Najmłodsza Jones wpatrywała się w nich z rozchylonymi wargami. Każde wypowiedziane przez matkę słowo raniło ją bardziej.
- Mamo! - pisnęła ze łzami w oczach.
Naprawdę nie chciała być matką, przynajmniej nie teraz, ale co się stało, to się nieodstanie. Jedynym czego teraz potrzebowała było wsparcie. Ann siedziała w Londynie, a matka cały czas wypominała jej ciążę.
- Co się tu dzieje?
Zaspana Marie zeszła na dół. Przetarła pięściami oczy i podeszła do ciężarnej siostry. Senna szatynka położyła głowę na ramieniu blondynki. Anie pogładziła wypukły brzuch.
- Mamo daj im spokój. Gdybym to ja była w ciąży skakałabyś dookoła pytając czy może czegoś mi nie potrzeba, więc, z łaski swojej, zajmij się moją młodszą siostrą, bo mnie tu cały czas nie będzie. - panią Jones zatkało, a siostry i Liam poszli na górę debatując nad imieniem noworodka.


4 komentarze = nowy rozdział