niedziela, 9 listopada 2014

Rozdział 11

Dziękuję cierpliwym i przede wszystkim mojej Kasi, bez której rozdział byłby duuużo później. Znowu Was przepraszam za takie opóźnienie, ale opowiadanie nie jest napisane i piszę kiedy mam wenę ( głównie w szkole kiedy nie mam co robić na lekcjach). Mam też kiepską wiadomość dla fanów Rose: po tym rozdziale na jakiś okres zniknie ona z opowiadania. Nie męczę Was już, miłej lektury! - Lilka xoxo
~*~





Holmes Chapel, 05.07.2010
Harry właśnie wracał na kilka dni do domu. Stęsknił się za Gemmą i mamą. Potrzebował tych, na pewno nie do końca normalnych, kobiet. Miał już dość zgiełku miasta, w którym nigdy nie było do końca wiadomo co się dzieje. Tu ktoś prowadził śledztwo, tam rodziło się dziecko, gdzie indziej zapracowani ludzie gnali do pracy. Chciał się przywitać, odświeżyć, rozpakować. Generalnie odpocząć. Potrzebował tego. Uśmiechu Anne, ciepła rodzinnego i przekomarzania się z siostrą.
Wszyscy wylewnie się przywitali.
- Harry! - Gemma rzuciła mu się na szyję.
- Hej Gemm - uśmiechnął się chłopak. Siostra zawsze poprawiała mu humor. Z kuchni dochodził przyjemny zapach ciasta, a przedpokój owiał aromat świeżo parzonej kawy.
- Synuś! - Anne zaczęła kiwać się z Harrym w ramionach.
- Cześć mamo - zaśmiał się Hazza.
- Tak dawno cię tu nie było - Anne zaszkliły się oczy. - Kocham cię.
- Ja cię też mamo, ale puść mnie, bo mnie zaraz udusisz. - pani Styles zgasiła go jednym spojrzeniem bazyliszka. Chłopak pocałował ją w czubek głowy i pomaszerował do salonu. Rozsiadł się wygodnie przed telewizorem i przyciągnął do siebie swoją siostrę. Tęsknił za nią jak cholera.
- Gemmuś, jak ja cię kocham - cmoknął ją w policzek. Gemma wbiła mu łokieć między żebra.
- Hazziu, ja ciebie też - uśmiechnęła się słodko, a w oczach zapłonęły jej ogniki. Jak on nie znosił tego zdrobnienia, kojarzyło mu się z paziem w za ciasnych rajtuzach.
Prychnął i poszedł na górę, udając obrażonego. Tak naprawdę potrzebował izolacji, to dlatego tu przyjechał. Położył się na łóżku z rękami za głową. Wciągnął z sykiem powietrze i wstrzymał je w płucach. Po kilku chwilach wypuścił je z dużym oporem. Wszystko w środku bolało go z niedotlenienia. Leżał tak w niczym niezmąconej ciszy dobry kwadrans, kiedy, jak strzała, przeciął ją dźwięk przychodzącego SMS-a. Odblokował telefon jednym przeciągnięciem palca i odczytał wiadomość. Nagle zerwał się z miejsca i wypadł z domu. Podbiegł prosto do auta i pojechał, jak na złamanie karku, do Londynu.
Jak? Dlaczego? Przecież tyle co wrócił, więc po co jakaś siła przyciąga go do tego miasta? Dlaczego ona tam trafiła? Co musiała sobie zrobić? Z jakiego powodu? Tyle pytań ciążyło w jego głowie, a na żadne nie umiał znaleźć odpowiedzi. A może to jakiś żart? Nieee... nie możliwe. Nikt przy zdrowych zmysłach nie robi sobie żartów z tak poważnej sprawy.
Do londyńskiego szpitala dotarł po półtorej godziny. Wchodząc po schodach potknął się na ostatnim stopniu. Nad nim rozległ się stłumiony śmiech. Styles otrzepał ręce i spojrzał do góry. Ze szpitala wyszedł Adams, który widział to wszystko.
- Czego się gapisz? - warknął Harry.
- Spóźniłeś się, już po godzinie odwiedzin.
- To może powiedz mi co jej jest?
James zaprosił go na spacer nad Tamizę. Szli razem, ramię w ramię, w milczeniu, z kamiennymi twarzami. Obaj mieli ściągnięte w kreskę usta i poprzeczną zmarszczkę między brwiami. Styles, bo zastanawiał się co jest Rose i dlaczego dowiaduje się o tym jako ostatni. Adams, bo wiedział dlaczego i z jakiego czyjego powodu trafiła do szpitala. Ich ciężkie oddechy mieszały się ze zgiełkiem miasta. Stawiali równe, metrowe kroki, przemierzając stolicę Wielkiej Brytanii. Zaszli do miejsca, w którym kiedyś był Lou.
- Więc... Powiesz mi wreszcie co jej się stało? I dlaczego? - niecierpliwił się Styles.
- Ty już wiesz dlaczego - syknął James.
Podszedł do zielonookiego i popchnął go tak, że tamten się przewrócił. Głowę miał przy brzegu rzeki, tuż obok szklanej butelki, a loki rozrzucone po wilgotnym piachu. James padł na niego i unieruchomił przeciwnika kolanami. Zaczął okładać go pięściami na oślep. Nie patrzył czy trafia w twarz, tors, szyję, czy nawet piach. Harry bronił się i wiercił, ale zablokowany nie wiele mógł.
- Przez ciebie... - sapał James między ciosami. - ...się cięła... - rozcięta warga. - Prawie umarła - złamany nos.
Mocne uderzenie w przeponę. Harry przestał się bronić, przyjmował każdy cios, coraz ciężej było mu złapać oddech. Z każdym uderzeniem jego krew rozlewała się po piasku. Adams w furii bił go bardzo mocno, wręcz się na nim wyładowywał. Twarz Harry'ego stawała się coraz mniej rozpoznawalna. Pokrywała się kolejnymi fioletowymi, żółtymi, zielonymi i czarnymi siniakami, rozcięciami i opuchlizną. Ubrudzone piachem włosy przesiąkły potem, wodą i krwią, bezwładne ciało drgało od resztek adrenaliny pod brudnym ubraniem. James pobił go do nieprzytomności. Zmęczony padł obok Harry'ego i usiadł na piętach. Schował twarz w dłoni, a drugą odgarnął mokre od potu włosy.
Co on najlepszego zrobił? Co nim kierowało? Przecież miał nie ulegać emocjom, miał mu tylko w jak najpodlejszy sposób powiedzieć o tym co się stało. A nie tak, nie chciał go skatować...
Wybrał numer do Jones. Za każdym razem odrzucała połączenia.
- Kurwa - rzucił sucho. Zadzwonił jeszcze raz; tym razem łaskawie odebrała po czterech sygnałach.
- Czego?
- Styles leży pobity nad Tamizą - spojrzał na swoje knykcie pokryte dopiero co zasychającą krwią. - Cameron Street, naprzeciwko obuwniczego.
- Będę za chwilę - rozłączyła się.
Czekając na nią przestępował niecierpliwie z nogi na nogę i rysował wzorki czerwoną cieczą na grzbiecie dłoni. Ukląkł nad brzegiem i zaczął czyścić paznokcie i ręce z krwi. Moczył je w brudnej wodzie rzeki. Podjechała Ann Marie i zatrąbiła. Po usłyszeniu klaksonu podskoczył w miejscu i odwrócił się w stronę ulicy. Założył sobie ramię Harry'ego na szyję, a ręką objął go w pasie i tak zaciągnął do samochodu, po czym ułożył na tylnym siedzeniu. Zawieźli go do szpitala. Pielęgniarze wnieśli go do sali. Trafił na OIOM. Anie nie odzywała się do Jamesa, który cały czas ciągnął się za włosy. Nie odpowiadała mu nawet, kiedy pytał czy chce kawę, a sam wypił chyba z pięć w ciągu godziny. Cały czas uporczywie czyścił paznokcie. Czekali na lekarza, na krótką informację w jakim jest stanie. Nie żeby szatyn się przejmował lokatym, ale bał się, i to bał się jak cholera, reakcji Rosie. W końcu lekarz wyszedł na zewnątrz. Jones podbiegła do niego i zaczęła się wypytywać o stan zdrowia przyjaciela.
- Trzy żebra złamane, nos też, lekkie wstrząśnienie mózgu, i jeszcze krwiak. Dobrze, że go przywieźliście od razu - uśmiechnął się w stronę Jamesa. - Wyjdzie z tego. Jeśli chcecie, to możecie iść do waszej przyjaciółki, bo chłopak się teraz nie obudzi. Ann została w miejscu, gdyż bała się odwiedzić Rose, za to James od razu zerwał się i poszedł za szklane drzwi pomieszczenia, w którym leżała. Jeszcze nie spała. Była bardzo skupiona na książce, którą czytała. Nie zauważała nikogo, ani niczego co się działo poza powieścią. Wśliznął się i usiadł na brzegu łóżka, na którym leżała.
- Wypisują cię jutro - odezwał się miękkim basem. Podskoczyła w miejscu i schowała książkę pod kołdrę tak, jak nie raz w Portugalii chowała je, żeby mama, czy tata nie widzieli, że czyta po nocy.
- To ty - uśmiechnęła się słabo. - Kto cię tu wpuścił? Jest po godzinie odwiedzin.
- Mam swoje znajomości - wyszczerzył się szeroko. Jak ją tym denerwował, swoim zarozumialstwem i nadmierną pewnością siebie. Swoją nachalnością, osobowością i tym, że zawsze robi co chce nie patrząc na innych i to, jak inni reagują na jego działania.
- A jakie?
- Nie ważne - chciał ukryć wiadomość o Harrym. - O czym ta książka?
- W dużym skrócie? O torturowanych dzieciach.
- Dużo się dowiedziałem - skomentował z sarkazmem. - Z resztą i tak nie czytam.
- Upośledzasz swoją wyobraźnię.
- Gdybyś tylko wiedziała co ja sobie potrafię wyobrazić, to byś się za głowę złapała.
- Niech zgadnę: seks, dziwki i alkohol?
- To tylko mały odsetek. - sięgnął ręką do krocza. - Chciałabyś spróbować?
- Jesteś okropny - schowała twarz w dłoniach.
- Prawdziwy, słońce - cmoknął w powietrzu i zaczął coś majstrować przy kroplówce. Kręcił coś przy haczyku. - To jak? Chcesz? Już sobie wyobrażam jak byłoby nam dobrze... Mmm...
- Jesteś koszmarny - powiedziała bardziej do siebie, bo on jej nie słuchał.
- Przyjechać po ciebie jutro? - zmienił nagle temat.
- A nie będzie to dla ciebie problem?
- Żaden. To pa - schylił się żeby pocałować ją w policzek. Rosie niefortunnie odwróciła głowę, chcąc uniknąć jego ust na swoim ciele, niestety tym sposobem jego wargi przykleiły się do jej. - Dobrze smakujesz - oderwał się od niej i oblizał usta. Wyszedł z ogromnym uśmiechem nucąc coś pod nosem.



*
O godzinie szóstej pielęgniarki obudziły Rose, która musiała iść na jakieś głupie badania przed wypisem. Przy okazji dowiedziała się, że jakiś jej znajomy jest w szpitalu, ale nie było czasu myśleć kto i się tym zamartwiać, bo pobieranie krwi nie należało do przyjemnych czynności, a tu robiono jej to prawie codziennie. Jeszcze jej żyły zawsze uciekały przed strzykawką, mimo, że były bardzo widoczne. Trzeba też sprawdzić, czy w testach nie wyszło, że ćpała, odebrać zaświadczenie o pobycie w szpitalu i skierowanie na tandetną grupę wsparcia, dopiero wtedy może spakować swoje rzeczy i skierować się po wypis. Czas dłużył jej się tak nieubłaganie. Coraz bardziej chciała się dowiedzieć kto trafił tu podczas jej pobytu i go odwiedzić.
Po badaniach poszła do doktora Blakelee zapytać o salę, w której leży jej kolega. I tak musi czekać, więc żeby się nie zanudzić poszwenda się po szpitalu. 
- Lokaty chłopak leży w sali 7 na parterze - uśmiechnął się ciepło. - Tylko nie wychodź nigdzie bez wypisu.
Pomaszerowała na parter i zajrzała przez szklane drzwi, takie same jak te do 'jej' sali. W środku leżał zmasakrowany chłopak w gipsie. Ciemne kędziory opadały mu na oczy. Podbite, opuchnięte. Patrzył się w sufit przygaszonym wzrokiem, a zamglone tęczówki nie lśniły tak intensywną zielenią jak zawsze. Marszczył brwi i czoło wyraźnie zastanawiając się nad czymś. Rodriguez już chciała wejść, pchnąć drzwi, kiedy uświadomiła sobie, że może nie bez powodu urwał z nią kontakt, nie bez powodu jej nie odwiedził ani razu. Złapała rękę, którą trzymała na szybie i przyciągnęła ją do piersi. Odwróciła się na pięcie i pobiegła do 'swojej' sali. Akurat czekała na nią pielęgniarka, żeby zrobić świeży opatrunek. Na stoliku przed łóżkiem zostawiła szczypce, gazy, pojemnik z jodyną, bandaże, i nie wiadomo po co - skalpel. Usiadła na łóżku i wystawiła rękę w stronę kobiety. Ta opatrzyła jej przedramię i wyszła zabierając ze sobą jodynę. Nie minęło kilka minut, a do pokoju wszedł Adams.
- Wiesz co się stało Harry'emu? - zapytała zamyślonym, słabym głosem.
- Skąd mam wiedzieć?! - zareagował ostro, gwałtownie.
- Gdzie się podział twój wcześniejszy humor? - zdziwiła się jego tonem. Usiadł na krześle na przeciwko niej. Niestety nie na długo.
- Kuźwa wyparował - wstał przewracając taboret. Nie rozumiała. Dla Ann zawsze był oschły i zimny, dla niej trochę też, ale tylko przy Marie. Ostatnio tak dobrze się dogadywali, mimo tego, że denerwował ją na każdym kroku i był upierdliwy, to zawsze życzliwy lub sarkastyczny. 
- Dlaczego pokazujesz innym jaki jesteś zimny i wyrachowany?
- A może jestem taki na prawdę? O tym nie pomyślałaś? Może ja nie mam serca, może nie jestem tym twoim, pierdolonym ideałem?
- Masz serce, a w twoich żyłach płynie krew, taka jak moja. Chcesz się przekonać i zobaczyć? - wzięła skalpel i zrobiła głębokie cięcie w dłoni. Z rany popłynęła ciurkiem czerwona ciecz. - Zobacz, taka sama jak ta, która jest i w twoich żyłach. - podeszła do niego i krwawiącą ręką dotknęła jego torsu w miejscu, gdzie znajduje się serce. - Bije, ja je czuję.
- Proszę, przestań. Błagam.
- A, więc jednak... - odwróciła się i odeszła.
Trzasnęła drzwiami i wybiegła zgarniając wypis z portierni. Skierowała się do najbliższego banku. Wypłaciła wszystkie swoje oszczędności i pojechała taksówką na lotnisko. Najbliższym lotem wróciła do Porto. Na miejscu wykonała krótki telefon do mamy, że jest w domu i żeby ta też przyleciała oraz wysłała SMSa  do Jones.

Wróciłam do Portugalii. Nie wiem na jak długo. 3maj się słońce. 


1 komentarz: