sobota, 18 października 2014

Rozdział 10

Nie bądźcie źli, że tak długo, ale to rozdział przejściowy. Wprowadziłam tu kolejną postać, która delikatnie utrudni życie naszych bohaterów. Poznacie Willa z innej strony. W sumie sporo się go tu znajdzie. Rozdział też odrobinę różni się od pozostałych, podobnie jak kilka następnych. Posty będą trochę inne ze względu na małe odstępy czasowe między akcją jednego i kolejnego. Co tu więcej pisać - miłej lektury! :*
~*~





01.07.2010, Portsmouth

- Ashley, jak się cieszę, że przyjechałaś - pani Atkinson rzuciła się w ramiona siostrzenicy.
- Cześć ciociu - zachichotała nastolatka. Zaraz potem pstryknęła na Willa i wskazała swoje bagaże. Spojrzał na nią jak na idiotkę (dużo się nie pomylił).
- Żartujesz sobie ze mnie?! - warknął zirytowany. Nienawidził być traktowany jak służący, w szczególności w SWOIM domu i nienawidził swojej kuzynki, zawsze tak faworyzowanej przez jego mamę.
- Nie - założyła ręce na piersiach. Mikroskopijnych. Scott była wysoką, chudą szatynką o oczach jak dwa czarne węgle. Płaską z przodu i z tyłu. Raczej nie inteligentną, lubiącą zakupy i kolor różowy, stereotypową nastolatką. Jej smukłe, zadbane dłonie zakończone akrylowymi paznokciami w kolorze brzoskwiniowym ściskały ramiona. Zakrywała je cienka, biała, luźna bluzka z długim rękawem na stójce. Na nogach miała mini w odcieniu pudrowego różu. Stopy przykrywały brązowe sandałki na szpilce. Pomijając spódniczkę nie wyglądała tak źle. - Więc... No rusz się - wykonała ręką taki gest, jakby odganiała muchę.
- Królewno, tu służby nie ma - prychnął. - Sama wszystko robisz, więc jeśli nie chcesz zostawić tu swoich bagaży, to się rusz, bo - spojrzał w niebo - Zbiera się na deszcz. 
Atkinson odwrócił się na pięcie i wszedł do domu zostawiając Ashley samą sobie. Will zatrzymał się w kuchni, ukroił kawałek ciasta i nastawił wodę na kawę. Usiadł przy stole i wybrał numer do Jones, która odebrała po trzech sygnałach.
- Hej, co robisz?
- No, hej. Zależy co chcesz.
- Mam propozycję nie do odrzucenia - wyszczerzył zęby do telefonu.
- Dajesz.
- Przyjedź do mnie.
- Oddzwonię jeszcze. Pa - cmoknęła, a po chwili można było usłyszeć długi, ciągły sygnał przerwanego połączenia. Do pomieszczenia weszła Ash męcząc się z ogromnymi, wściekle różowymi walizkami. Zostawiła je na środku kuchni i wlepiła spojrzenie w Willa. Woda się zagotowała, a on zaparzył sobie czarną kawę, ukroił kolejny kawałek ciasta i zaczął przeglądać zdjęcia w telefonie. Tyle się wydarzyło od ich pierwszego spotkania, jego i Ann Marie. Zaprzyjaźnili się, ale jemu to nie wystarczało. Już wtedy było mu jej szkoda, a on dalej ma swoją umowę z tym kretynem, swoim przyjacielem. I Will rozumiał, że James chce dokopać Ann, ale jego zdaniem przesadzał, a poza tym naprawdę lubił dziewczynę. Lubił, lubił. 
Szatynka dreptała wokół stołu. Z każdym krokiem jej różowa spódniczka opinała się na jej chudym tyłku.
- Czyli co? Będziesz mnie ignorował? - zapiszczała, a jej twarz wykrzywiła się w dziwnym grymasie.
- Dokładnie - uśmiechnął się szeroko i wyszedł. Zza ściany dobiegł go dźwięk tupnięcia szpilką. Ulubienica pani Atkinson była traktowana w tym domu jak porcelanowa lalka i tylko William miał ją w dupie. Jego mama traktowała Scott jak córkę, której nigdy nie miała, a zawsze chciała mieć. Nie. Ona traktowała ją lepiej niż córkę. Szatynka dostawała wszystko co chciała, kiedy chciała. Więc teraz też powinna, a jednak nie. Telefon blondyna zaczął wibrować.
- Tak, słucham? - zapytał uprzejmie.
- Will, nie przyjadę. Rose jest w szpitalu! - wysapała Ann.
- Ale jak to?! - z wrażenia oparł się o fotel.
- Po prostu tu przyjedź. Ulica Shakespeare 20.
- Będę.
Szybko się rozłączył, podrzucił kluczyki do samochodu w dłoni i wybiegł z domu. Jechał łamiąc wszelkie ograniczenia prędkości, ale mimo tego droga dłużyła mu się w nieskończoność. Mimo tego, że to Rose leżała w szpitalu, on jechał sprawdzić, czy Ann Marie przypadkiem coś się nie stało, była taka roztrzęsiona jak z nim rozmawiała. Minęło półtorej godziny nim dotarł do stolicy. Wpadł do szpitala i jak najszybciej dopadł do drzwi, przy których siedziała Annie. Była blada i zmarznięta, a może tylko trzęsła się ze strachu? Nie jadła od rana, i płakała, nie mając odwagi wejść do środka. Obwiniała się za każdą jej szramę, za każdą bliznę. Mogła się bardziej zainteresować, mogła zareagować, mogła zaopiekować się Rose tak, jak jej przyjaciółka opiekowała się nią. Blondynka przyłożyła dłoń do szyby szklanych drzwi. Will podszedł do niej i objął pokrzepiająco ramieniem, a ona nawet nie zwróciła na niego uwagi, co go dość mocno ubodło, mocniej, niż kiedykolwiek przypuszczał. Chciał, żeby była kimś więcej, kimś bardziej, ale to nie mógł być ten moment. Za bardzo przejmowała się ich przyjaciółką. 
Właśnie, Rose, ona nie oceniała go, nie patrzyła na niego z góry. Nigdy nikogo tak nie traktowała. Zawsze wszyscy byli równi, nieważne, czy był to kujon w okularach, którego wszyscy szykanowali, czy kapitan szkolnej drużyny koszykarskiej, albo lala naczelna szkoły. Choć teraz nie potrafił jej ocenić źle, to gdzieś głęboko nie był tu dla niej, a dla własnej pewności. Źle się z tym czuł. Spojrzał przez szklaną taflę. Leżała, a jej kawowe loki rozrzucone były po poduszce. Przy jej łóżku siedział Adams. Miał podkrążone oczy, musiał siedzieć tu całą noc. James był kolejnym powodem, dla którego ani Will, ani Ann nie potrafili się zebrać w sobie, żeby wejść do środka. Szatyn wyszedł rzucając wyzywające spojrzenie rówieśniczce i ciągnąc ją na stronę. 
- Z kim spotykała się w przeciągu pół roku? - jego głos był wyprany z emocji, zmęczony życiem.
- Teraz spotyka się z niejakim Christopherem Dickensem, wcześniej była ze Stylesem.
- Masz jakiś kontakt z tym Dickensem? - złapał ją za nadgarstek.
- Nie. Mogę już iść? Są wakacje, a ja miałam nadzieje, że chociaż teraz nie będę musiała patrzeć na ciebie - ostatnie słowo wypowiedziała z jadem.
- Idź, nikogo nie ma u Rosie.
Blondynka rzuciła mu mordercze spojrzenie. Jakim prawem on ją tak nazywa? Odwróciła się, odrzuciła jasne kosmyki do tyłu i już miała odchodzić, ale poczuła zimne palce coraz mocniej ściskające jej nadgarstek. Syknęła i szarpnęła ramieniem, wyrywając rękę z uścisku chłopaka. Weszła do sali, w której leżała jej przyjaciółka. Przysiadła na brzegu szpitalnego łóżka i chwyciła dłoń Rodriguez. Z napuchniętych oczu Marie na wilgotny policzek skapnęła słona łza. Wyszeptała ciche 'przepraszam' i pogładziła policzek nieprzytomnej Portugalki. Znowu zaczęła się o wszystko obwiniać: o swoją ignorancję, o każde jej cięcie, bliznę, nawet łzę, bo gdyby nie Jones, Rosie nigdy nie poznałaby Harry'ego i nigdy przez niego nie wylałaby nawet jednej łzy. Równomierne pikanie holtera drażniło uszy dziewczyny znajdującej się w pokoju. Rose zaczęła się budzić czując ciepło bijące od ciała Marie. Z jej pełnych ust wydobyło się ciche ziewnięcie, a na wargi wkradł cień uśmiechu. Wąsy tlenowe łaskotały ją pod nosem. Zeszłej nocy bardzo bolała ją głowa, więc była pod mocnym wpływem morfiny i środków nasennych. Kiedy otworzyła oczy zdawała się nie rozpoznawać twarzy przy niej.


- Doktor Blakelee? - powiedziała z uśmiechem.
- Annie i Will - Atkinson wszedł przez drzwi. Wszystkie mięśnie Rose się spięły na dźwięk ich imion. Mieli nie wiedzieć, miała jak najszybciej wyjść i udawać, że nic się nie stało. 
- Skarbie, jak się czujesz? - zapytała Ann słabym głosem. - Adams dzwonił, że tu jesteś.
- Dobrze wiedzieć - warknęła mrużąc oczy -  A czuję się dobrze. Nie wiem co tu jeszcze robię. 
- Chciałabyś się z kimś zobaczyć? Może z mamą, albo Chrissem?
- A mógłbyś to dla mnie zrobić? - uśmiechnęła się do Willa -  Zadzwonić do Chrissa?
Jones skrzywiła się na myśl, że jej przyjaciółka woli się spotkać z jakimś gburem, który nawet nie raczył się pojawić w szpitalu, niż z nią, czy własną mamą. Chłopak tylko skinął głową i wyciągnął dłoń w stronę szatynki, która nabazgrała mu coś na jej grzbiecie. Czy chciała się z nim zobaczyć? Nie, chciała się upewnić, czy dalej będzie dawał jej dragi. Will wyszedł zostawiając dziewczyny same, ale nie na długo, bo kilka minut później na salę wszedł doktor Blakelee i wyprosił Ann tłumacząc, że Rosie musi odpoczywać. 
Na korytarzu siedział James. Miał łokcie oparte o kolana i twarz schowaną w dłoniach. Najwyraźniej nie miał zamiaru zrezygnować. Jones usiadła tuż obok, tak blisko, że stykali się ramionami. Miała już dość i mimo tej całej nienawiści wiedziała, o co chodziło szatynowi.
- Wiem co chcesz zrobić i znam odpowiedź, ale zanim jakkolwiek zareagujesz, obiecaj mi, że nie zrobisz niczego pochopnie - wyszeptała.
- Co niby wiesz? Ja jako jedyny się nią interesowałem, mimo, że nawet mnie nie lubi. Co możesz, kurwa, wiedzieć?! - zirytował się. Sięgnął dłonią do włosów i pociągnął za ich końce.
- To przez Stylesa tak cierpi i nie, nie ma go obecnie w Londynie. Nie powiem ci gdzie jest. - Wstała i wyszła ze szpitala. Wysłała Adamsowi krótkiego SMS-a.

Przepraszam. Przepraszam za wszystko. Za to, że się z Tobą przespałam, za to, że nie interesowałam się niczym poza własnym tyłkiem i za to, że Ty zostałeś obarczony opieką nad MOJĄ najlepszą przyjaciółką, mimo, że to ja powinnam się nią zająć. Szczególnie po tym, jak Rosie opiekowała się mną gdy byłam chora. Przez Twoje gierki, tak na marginesie. Po prostu przepraszam.


Pobiegła do najbliższego pubu i zamówiła kolejkę. Ludzie patrzyli na nią krzywo, a ona pochłaniała kolejne porcje wódki. A miała nie pić. El jej nic nie zrobi, na szczęście. A co zrobi Adams Hazzie? Może choć tak naprawi swoje winy względem Rosie, ale wtedy straci swojego Hazzę. Czuła się z tym okropnie. Nie potrafiła utrzymać przy sobie ludzi, na których jej zależy. Jeszcze ciąża Lisy. Tego jest za dużo, tych wszystkich problemów. 


*
- Stary ja się wycofuję.
- Ej, nie taka była umowa. Ty mi pomagasz, a ja tobie.
- Wycofuję się i tyle. 
- Stracisz na tym, uwierz mi stracisz sporo przez jakąś głupią dziewczynę, a tego nie chcesz.
- Nie ty decydujesz czego chcę. Nara. 
- Miałeś zdobyć jej zaufanie i pogrążyć, a ty się zakochałeś jak frajer. - Ale on już go nie słuchał. Wyszedł po pierwszym słowie kolegi z głośnym trzaskiem. Gdyby Will wiedział, ile jego Jones ma za uszami posłuchałby kolegi, ale on się ślepo zakochał. 
Do szpitala wbiegła Scott stukając swoimi sandałkami. Mimo, że Adams nie gustuje w dziewczynach cierpiących na płaskodupie zwrócił na nią uwagę. Ciężko byłoby nie. Pytała każdego czy nie widział jej kuzyna, opisywała go jako barczystego blondyna trochę przygłupiego i zarozumiałego. A robiła przy tym tyle hałasu ile słoń w składzie porcelany. Kiedy podbiegła do brązowookiego, żeby pytać po raz enty o to samo, zauważyła znajomą twarz dziewczyny, z którą kiedyś się kolegowała. Co prawda w zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze nie była tak piękna i nie miała tak kobiecej figury, lecz była jedyną osobą, którą Ash kojarzyła w tym wielkim mieście pełnym różnych narodowości. Jak ona miała na imię? Ronnie, Rea, Rose? Chyba Rose, tak.
Przybrała najseksowniejszą (swoim zdaniem oczywiście) pozę i podeszła wolnym krokiem do Adamsa. 
- Przepraszam - odezwała się przesłodzonym głosem. - Widziałeś może mojego kuzyna? Wysoki, barczysty..
- Daruj sobie. Nie widziałem go. Atkinson wyszedł stąd po kłótni ze mną jakiś czas temu. I nie rób takich oczu, bo w ten sposób mi nie zaimponujesz.
- Masz pożyczyć telefon? - od razu zmieniła ton. 
- Ta, poczekaj, odblokuję. - wyciągnął swojego iPhone'a, wpisał kod i podał aparat dziewczynie. Wybrała numer do blondyna. Za pierwszym i drugim razem złapała ją poczta: Tu William Atkinson jeśli jest coś tak ważnego, żeby mi przeszkadzać w czymkolwiek, co robię; nagraj wiadomość. Za trzecim odebrał po trzech sygnałach:
- Czego chcesz kretynie? - warknął.
- Może zwracałbyś się do mnie z szacunkiem? Jestem w Londynie, twoja mama mnie tu przywiozła, bo podobno jakaś twoja koleżanka jest w szpitalu. Ciocia miała coś do załatwienia, a ja, według niej, mam poznać twoich przyjaciół. Gdzie jesteś? 
- W pubie za rogiem. Czemu, do cholery, dzwonisz z telefonu tego kretyna?
- Bo 'ten kretyn' jako jedyny cię znał, w tym śmierdzącym i sterylnie białym szpitalu. Mogę przyjść? Czy przyjdziesz pod szpital?
- Będę za chwilę, czekaj na mnie.
Rozłączyła się i oddała telefon szatynowi. Wyszła kręcąc chudym tyłkiem i stukając obcasami. Will przyszedł po nią chwilę później i razem poszli po Annie. Siedziała przy barze i sączyła już piątą kolejkę. Miała podkrążone oczy, nieułożone włosy i flirtowała z barmanem - dość tęgim facetem z wysokim czołem, zakolami i włosami w kolorze marchewki, koło czterdziestki. Musiała być nieźle pijana. Zapłacił za jej alkohol i wyszedł. Jeszcze tylko krótki telefon do pani Rodriguez i mogli jechać do domu Jones. Ashley i Will odstawili zlaną w trupa dziewczynę do domu i odjechali. 


- Ann, Ann - Elisabeth klepała swoją siostrę  po twarzy. 
Może ich matka się zmieniła, ale jednak nie dla swojej pierworodnej. Pani Jones nawet nie wiedziała gdzie i w jakim stanie znajduje się Marie.
- Eli? - uśmiechnęła się pod nosem. - Jak tam dzidziuś?
- Leż, jesteś pijana - pogładziła jej czoło.
- Już nie - zerwała się i gwałtownie podniosła do pozycji siedzącej. Zakręciło jej się w głowie i musiała ją podeprzeć na rękach. Ustabilizowała swoje zawroty głowy i położyła się z powrotem.
- Pójdę spać. Odpocznę  - ziewnęła i zamknęła oczy.
Lisa zeszła na dół żeby obejrzeć ostatni odcinek Americas' Next Top Model. Usiadła na starej, wygodnej kanapie, włączyła telewizor i pogładziła lekko wypukły brzuch. W końcu to już czwarty miesiąc. Nie chciała tej ciąży, tego dziecka, ale jakoś dziwnie się do niego przywiązała. Każdy delikatny ruch maluszka, czy, wyczuwalne przez nią, bicie maleńkiego serduszka były cudownym przeżyciem. Obejrzała ANTM, godzinny odcinek Pretty Little Liars. W trakcie Big Brother'a przerwał jej dzwonek do drzwi. Do pokoju wszedł ojciec dziecka, Liam. Przywitała go krótkim cmoknięciem w policzek i zaprosiła na sofę.
- Jak się czuje mój mały Mike? - pogładził brzuch dziewczyny.
- Dobrze. Dlaczego Mike? - zmarszczyła brwi; to imię było okropne.
Poza tym Lisa marzyła o córeczce. Ślicznej, czarnowłosej, o oczach Liama. Byłaby inteligentną, oczytaną, wysportowaną i nie tak idealną jak jej siostra, normalną dziewczynką.
- Bo Mike będzie grał w kosza - wyszczerzył się chłopak.
- Ale moja córka będzie ciorać w gałę - cmoknęła go krótko w usta.
- No, nie wiem, nie wiem. - i zaczęły się łaskotki.
Krzyki i piski dziewczyny słychać było w całym mieszkaniu. Śmiech niósł się po domu.
- Spokój, spokój - do pokoju weszła Eleanor. Nie była zachwycona perspektywą nowego domownika, a już na pewno nie dwóch. Jednymi słowy - nie chciała wnuka. Przecież jest jeszcze młoda.
- Uspokójcie się, bo bachorowi jeszcze się coś stanie.
W pokoju zapanowała grobowa cisza. Elisa i Payne wpatrywali się, z lodem w oczach, w panią Jones.
- Nie ma pani prawa - syknął Liam.
- Ja nie mam prawa?! Ja?! - gęsto gestykulowała rękoma. - To TY narobiłeś bachora i to TY się wpraszasz do naszej rodziny. Mam CIĘ dość. Jesteś tylko gnojkiem i gówniarzem, bez żadnego wykształcenia.
Najmłodsza Jones wpatrywała się w nich z rozchylonymi wargami. Każde wypowiedziane przez matkę słowo raniło ją bardziej.
- Mamo! - pisnęła ze łzami w oczach.
Naprawdę nie chciała być matką, przynajmniej nie teraz, ale co się stało, to się nieodstanie. Jedynym czego teraz potrzebowała było wsparcie. Ann siedziała w Londynie, a matka cały czas wypominała jej ciążę.
- Co się tu dzieje?
Zaspana Marie zeszła na dół. Przetarła pięściami oczy i podeszła do ciężarnej siostry. Senna szatynka położyła głowę na ramieniu blondynki. Anie pogładziła wypukły brzuch.
- Mamo daj im spokój. Gdybym to ja była w ciąży skakałabyś dookoła pytając czy może czegoś mi nie potrzeba, więc, z łaski swojej, zajmij się moją młodszą siostrą, bo mnie tu cały czas nie będzie. - panią Jones zatkało, a siostry i Liam poszli na górę debatując nad imieniem noworodka.


4 komentarze = nowy rozdział

5 komentarzy: