niedziela, 17 sierpnia 2014

MINIATURKA

BOHATEROWIE

Clare Black  (17)


Adam Scott (20)




Długo jeszcze będziemy na nią czekać? Ona nigdy nie przychodzi, nawet do szpitala. Ugh. Takie i inne myśli kłębiły się w mojej głowie. Moja starsza siostra, która kiedyś wspierała mnie we wszystkim teraz ma mnie w dupie. Zachowuje się tak od chwili, kiedy dowiedziałyśmy się, że jestem chora na białaczkę. Przecież to nie zaraza. Camilla znajdowała coraz to nowsze wymówki, od kilku miesięcy był to ślub. Stres, sukienka, tort, sala, kapela. Coś jeszcze pominęłam? Ach tak, ślub będzie w przyszłym  miesiącu i teraz będzie musiała sobie znaleźć nowe wymówki, ale już niedługo. Tak jestem całkiem świadoma tego, że zaraz odejdę na tamten świat. Nie uczęszczam już na chemioterapię dodałaby mi tylko kilka dodatkowych miesięcy życia, a czułam się wtedy okropnie. Kiedy ludzie pytają jak się z tym czuję odpowiadam: wszystkich to czeka, a ja po prostu mam lepsze miejsce w tej długiej kolejce. Czy chciałabym żyć dłużej? Nie wiem sama. Kiedyś myślałam, że tak, teraz jest dobrze tak jak jest. Nie denerwuję się, jestem przyzwyczajona do takiego obrotu sprawy, szkoda mi tylko ludzi, którym na mnie zależy, chłopców i taty. A mama? Mamy z nami nie ma, umarła kiedy miałam pięć lat. Jaka była? Ojciec mówi, że taka jak ja. Ciekawa świata, niczego się nie bała, żądna nowych przygód, z charakterem. Ed dodaje też takie przymiotniki jak piękna, zaradna, miła. Ja nie jestem jakaś super urodziwa, szczególnie teraz. Niezbyt wysoka, mierząca 165 centymetrów wzrostu, szczupła, z krótkimi, ciemnymi włosami, czekoladowymi oczami i drobniutkimi piegami na nosie, które widzę tylko ja i widziała mama. Moje włosy kiedyś były piękne, długie do pasa, miękkie i lśniące, teraz zadowalam się tym co odrosło.
- Clare Black? Zapraszam do środka. - Weszłam do gabinetu doktora Stevensa. Miły facet wyglądem przypominający serialowego House'a, trochę wyższy i bardziej siwy. Odrobinę szwankuje mu pamięć dlatego wszystko zapisuje. Miły i życzliwy, chociaż czasem zwraca się do mnie jak do psa, ale to są szczegóły. Dobrze znałam jego gabinet. Białe ściany, czarne dodatki, mahoniowe meble i podłoga oraz fotel za biurkiem, sofa i stół rehabilitacyjny z czarnej skóry. Klasyczne pomieszczenie. Może nie typowe dla lekarza, ale jest OK.
- Może trochę zaboleć, więc zagryź to. - O tym wam mówiłam, do ust wetknął mi gumową piłeczkę. Czy to nie jest traktowanie jak psa? No błagam. Stevens zajął się swoją robotą. Syknęłam, mimo piłki w ustach i zagryzłam ją jeszcze mocniej. I już po wszystkim. Miałam właśnie wychodzić, kiedy w mojej głowie zaświtało pytanie.
- Doktorze?
- Tak, Clare.
- Proszę szczerze. Ile jeszcze życia mi zostało?
- Jeśli się nie pogorszy to masz czas do stycznia - uśmiechnął się pokrzepiająco. Ale po cholerę on chce mnie pocieszyć? Przecież jego też to czeka. W progu mruknęłam tylko dziękuję, nawet nie wiem czy mnie usłyszał, i wyszłam. Na korytarzu zobaczyłam ojca i młodą kobietę, z którą rozmawiał. Wysoka, na pewno wyższa ode mnie, szczupła szatynka. Tylko jej tu brakowało. No dobra nie jest wyższa ode mnie, to szpilki dodawały jej wzrostu. Dwudziestotrzylatka miała na sobie granatową  sukienkę i czarne, klasyczne szpilki. Stała z założonymi rękami wlepiając swoje szare oczy we mnie.
- Tatusiu, zawieziesz mnie do firmy chłopaków? - Edward tylko przytaknął i pocałował mnie w czoło, jego oczko w głowie, a teraz straci i mnie. 
- A ze mną to już nie łaska się przywitać? Przecież przyszłam.
- Potrzebujesz rady w sprawie?
- Fryzury.
- Naprawdę? Naprawdę tylko po to tu przychodzisz? Gdzie się podziała moja Cami? - Spojrzałam na nią z politowaniem i odeszłam starannie ją wymijając i ciągnąc tatę za sobą. Ed zawiózł mnie do najwyższego biurowca w mieście. To tu mieściła się siedziba firmy chłopców. Poznałam ich rok temu i od tej pory zwiedziliśmy z pół świata. Co drugi tydzień wyjeżdżaliśmy, a ja skreślałam pozycje ze swojej listy. Za życia nie mogę skreślić tylko jednej, pierwszej i najmniej poważnej. Różowa trumna. Pozycja, którą obiecali skreślić chłopcy. Liam, Louis, Harry, Zayn i Niall mają mnie jutro zabrać do Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Dojechałam windą na dach budynku. Moje ulubione miejsce, mój raj na Ziemi. To tu mają na mnie czekać chłopcy. No tak bo po co siedzieć w gabinecie i przyjmować zamówienia na kolejne projekty, lepiej siedzieć na dachu i czekać na jakąś o siedem lat młodszą małolatę.
- Clare? - No to nie udało mi się ich wystraszyć. Lou mnie zauważył i zerwał się na równe nogi. Nie zdążyłam w głowie doliczyć do pięciu, a reszta poszła w jego ślady. Rzucili się na moje drobne, siedemnastoletnie ciałko i znowu poczułam się jakby mi łamali wątrobę. 
- Pakuj się. Kochanie, lecimy do Dubaju - Niall właśnie odciągał ode mnie Zayna.
- Oho, ktoś tu beze mnie żyć nie może - wszyscy zaśmiewaliśmy się do rozpuku. Mimo wszystko miałam rację. Moja śmierć jest coraz bliżej, a tak zżyłam się z nimi, a oni ze mną, że naprawdę nie będą mogli beze mnie żyć. Ich kochana przyjaciółeczka. Hazza wyciągnął z kieszeni swojej marynarki kilka sklejonych ze sobą kartek A4 zwiniętych w rulon.
- Dopisujemy coś?
- Własny ścigacz, Obejrzenie baletu w Rosji, spróbować narkotyków, przestać być dziewicą, skoczyć ze spadochronem - wyliczałam, a lokaty skrzętnie notował.
- Bungie już nie wystarcza? - Zakpił Lou. Pokręciłam tylko głową, a kąciki moich ust powędrowały jeszcze wyżej niż były do tej pory. 
- Skarbie rozdziewiczyć to ja mogę cię z miejsca - zielonooki cmoknął w moją stronę i poruszył zabawnie brwiami.
- Pff. Nie? - Znowu wszystkimi zaczęły targać spazmy śmiechu. Nasze spotkanie mogłoby trwać w nieskończoność, ale praca wzywa. Następnego dnia spotkaliśmy się już na lotnisku. Nasz lot do Dubaju wydawał mi się być odwlekany w nieskończoność. Tak bardzo chciałam tam jechać.
- No i kiedy wylot? - Pytałam już po raz piąty w ciągu dziesięciu minut.
- Poczekaj cierpliwie, mamy niespodziankę. Swoją drogą ładnie wyglądasz, Skarbie - Zayn dał mi buziaka w zabarwiony na różowo policzek i objął ramieniem. Wyglądałam przeciętnie, a zwiewną turkusową sukienkę, żeby mi gorąco nie było. Ja wiem, że jest połowa września, ale no jedziemy do Zjednoczonych Emiratów, a tam jest upał.
- Dla mnie wygląda jak rusałka, tylko wianka brakuje - rozbrajająca szczerość Niallera. - Chodźcie idziemy.
- Ej, a odprawa?
- No mówiliśmy, że mamy niespodziankę - Lou wyszczerzyła do mnie zęby. Co oni mogą knuć? Wyszliśmy wsiąść do samolotu. O, kurwa. Prywatny samolot. No tak, mogłam się spodziewać. Liam zabrał ze sobą jedną walizkę na pokład, ale po cholerę mu ta jedna walizka? Dowiem się za chwilę, czuję to przez skórę. Usadowiłam się wygodnie na jednym z białych, skórzanych foteli. Payne usiadł na jego prawym podłokietniku. Na ustach rozciągał mu się wielki banan.
- A ty co się tak szczerzysz jak głupi do sera?
- Patrz co mam - wciągnął swój bagaż na kolana i otworzył pokazując mi zawartość. Walizka wprawdzie nie była ogromna, nie była nawet duża, to była walizeczka wielkości nesesera cała wypełniona narkotykami. Od amfy, koki i hery przez hasz do LSD. On chyba zgłupiał, a nie sorry. On już jest głupi teraz mu się tylko pogorszyło.
- Primo jak chcecie to przewieźć? - No tak to jest prywatny samolot, ale co z tego. A co jak ich złapią w Dubaju? Idioci, po prostu idioci. Jak ja z nimi wytrzymuję tyle czasu i jeszcze nie trafiłam na oddział w psychiatryku. - Secundo. Chciałam tylko spróbować, a nie stać się nałogowym ćpunem. - Zaczęli się tylko śmiać. Co ich tak rozbawiło? Myślą, że są dorośli, ale chyba zatrzymali się w wieku piętnastu lat. Ja to wiem to są mutanty. Oni nigdy nie byli dorośli dlatego tak dobrze dogadują się z taką małolatą, ja to wiem, wiedziałam i wiedzieć będę. No chyba, że udowodnią mi, że się mylę. Pff. Nie udowodnią mi. Ja się nigdy nie mylę. Mam bardzo proste zasady.
  1. Ja zawsze mam rację.
  2. Nawet jeśli nie mam racji patrz punkt pierwszy.
- Już ty się o to nie martw - zielonooki pojawił się ni stąd, ni zowąd na moim drugim podłokietniku i objął mnie ramieniem. Podeszła do nas stewardessa. Serio? Nawet stewardessa? 
- Pilot prosił żebym się upewniła co do przystanku w Portugalii.
- Tak, zatrzymamy się w Lizbonie. - I tyle blondynę widzieli. Może to i dobrze. Nie lubię jej. Chwilę jeszcze rozmawialiśmy, a potem tak jakoś mi się przysnęło. Mój sen był genialny. Nie żebym źle życzyła Camilli, ale byłoby genialnie gdyby ta mara się spełniła. Jej ogromny tort weselny był ustawiony na chybotliwym stoliku i podczas krojenia cała konstrukcja z ciasta spadła na moją starszą siostrzyczkę. Spało mi się tak dobrze, że mam wrażenie, że przespałam dobre kilkanaście godzin. To przecież niemożliwe, z Londynu do Lizbony jest około trzech godzin lotu. Przeciągnęłam się i wstałam. Nie byłam już w samolocie, a w hotelowym łóżku w koszulce Lou. Zabiję go, ja go kiedyś zabiję gołymi rękami. 
- Louis! - wrzasnęłam na całe gardło. - Louis, idioto, chodź tu!
- Tak księżniczko? - siedział w fotelu przy łóżku i czytał Harry'ego Pottera.
- Kto ci pozwolił?
- Chyba nie muszę prosić o pozwolenie na czytanie książki - wyszczerzył zęby, a jego oczy błysnęły.
- Dobrze wiesz, że nie o tym mówię. Jakim prawem mnie przebrałeś?
- Ja cię nie przebrałem, to Monica to zrobiła. Ubieraj się idziemy skreślać pozycje z listy. Chyba, że chcesz to ja mogę cię ubrać. - No i poszliśmy, skoczyliśmy ze spadochronem, przeszkadzaliśmy w emisji wiadomości, nadaliśmy własne. Dzień minął genialnie. Następnego dnia mieliśmy się spotkać na placu głównym i zwiedzać miasto. Ja jak to ja lubię sobie pospać i troszeczkę mi się przysnęło. Byłam godzinę w plecy, a jeszcze trzeba umyć głowę, wziąć prysznic i zdecydować co włożę. Kiedy wyszłam moje spóźnienie się podwoiło. Z każdym krokiem czułam się coraz gorzej, nogi się pode mną uginały, a obraz nie był najostrzejszy. Straciłam przytomność na środku chodnika. Tym razem odniosłam wrażenie nieprzespanego tygodnia. Poczułam oddech na twarzy. Ktoś nade mną klęczał i trzymał coś w ręce. Szklanka wody. Jeszcze tego brakowało, żeby obcy się nade mną litował. Całkiem przystojny ten obcy. 
- Nic ci nie jest? Zemdlałaś. - No co ty nie powiesz? Zemdlałam? A może mi się tylko wydawało i się wywróciłam i chciałam poleżeć tak dla zabawy. Co za debil. 
- Nic takiego, przyzwyczaiłam się - podał mi szklankę wody a ja ją wypiłam duszkiem.
- Jestem Adam.
- Clare, miło mi, - Tak naprawdę mam cię w nosie, ale tata wpoił mi, że kultura osobista przede wszystkim.
- Dasz się zaprosić na kawę? - Jakbyś czytał w moich myślach. Wysłałam krótkiego SMS-a do chłopców i wyszłam z Adamem. Tak zaczęła się nasza znajomość, od zwykłej kawy. Kolejny miesiąc spędziłam ze Scottem. Spał ze mną, tulił mnie, a ja sprawiłam, że był kolejną osobą, która będzie cierpieć po moim odejściu. Nadszedł czas wizyty kontrolnej u lekarza. Doktor Stevens zbadał mnie i poprosił tatę do środka. Mam nadzieję, że mi się poprawiło. Nigdy nie czułam się lepiej, niż przez ten miesiąc. Panowie rozmawiali cicho przy biurku. Nie mogłam nic usłyszeć. Ed wyszedł. Stevens spojrzał na mnie z wyczekiwaniem.
- Poprawiło mi się?
- Nie.
- Więc ile mam jeszcze czasu?
- Zacznij robić wszystko to, czego nie mogłaś do tej pory. Masz czas do listopada.
- Doktorze?
- Tak?
- Będzie mnie bolało?
- Przy tych lekach? Nie. Po prostu zaśniesz.
- Dziękuję i żegnaj doktorze Stevens.
- Do zobaczenia kiedyś.
Wyszłam ze szpitala. Ominęłam tatę i pobiegłam złapać taksówkę. Wszystko mi się dłużyło. Chciałam jak najszybciej znaleźć się w firmie chłopaków, zobaczyć ich i Adama. Skreślić z mojej listy spróbowanie narkotyków i zapomnieć się w tym wszystkim. Wybiegłam z taksówki zostawiając sto funtów na siedzeniu, mnie i tak się już nie przydadzą. Popędziłam prosto na dach. Usiadłam na krawędzi i zwiesiłam nogi z brzegu, po moich policzkach spływały słone łzy. Napisałam do Scotta. Po około dziesięciu minutach usłyszałam trzask drzwi i przyspieszony oddech, w tej ciszy nie miałam z tym problemu. Chłopak usiadł z mojej lewej strony i objął mnie ramieniem, a ja od razu wtuliłam się w jego tors. Jego ciepło cudownie koiło moje nerwy, miarowy oddech we włosach dawał poczucie życia, tego, że jednak jestem. Czułe pocałunki w czoło, nos, policzek, wzdłuż linii żuchwy, w kącik ust, w usta przerodziły się w coraz bardziej namiętne. Nasze ciała złączyły się w jedno, a my odpłynęliśmy w euforii uniesienia. Kolejne dni spędzaliśmy razem, wszyscy siedzieli przy moim łóżku. Ja już miałam coraz mniej siły, osłabieniu towarzyszyły silne krwotoki z nosa. Spałam całymi dniami, nocne godziny, podczas których nie mogłam zmrużyć oka, poświęcałam na oglądanie gwiazd. Tak mogę zajrzeć w przeszłość, zapomnieć o tym, że ludzie będą przeze mnie cierpieć. Mijały kolejne dni, nadszedł listopad. A ja tak jak przewidział doktor zasnęłam bezpowrotnie. Chłopcy dotrzymali słowa, a tata zgodził się na to tylko dlatego, że było to moją ostatnią wolą. Miałam skromny pogrzeb, pełen białych róż. Camilla nie pojawiła się na nim ze swoim mężem, byli w podróży poślubnej, o mojej śmierci dowiedziała się miesiąc później. Wylała morze łez obwiniając się bezustannie o to, co się stało, o moją śmierć. To dlatego chciała się ode mnie odsunąć, nie chciała cierpieć. Nawet jej się udało. Poszło jej genialnie, a ona co wieczór wypłakiwała każdą oschłą chwilę. Jej córka nazywa się Roxanne Clare. Imię mamy i moje, za każdym razem kiedy na nią patrzy jej oczy się błyszczą. Wie, że już nie wrócimy i cieszy się, że jej córeczka jest taką dobrą osóbką. Adam również znalazł żonę, ale powtarza jej cały czas, że nigdy nie przestanie mnie kochać. Tata już nie żyje, czasami siadamy sobie razem ze Stevensem i patrzymy na to życie toczące się pod naszymi stopami.
 Moja historia nie jest jedyną taką, ani ostatnią, ale są rzeczy które rozumie się tylko po śmierci.


~*~
Jest i miniaturka. Mam nadzieję, że wam się spodoba mimo końcówki. :) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz